Klaus Schulze - Audentity (1983)


 

30.01.2023

 

Klaus Schulze na przełomie lat 70. i 80. zmagał się z kryzysem twórczym. Świadectwem tego były: „Dune” (1979), „Dig It” (1980) i „Trancefer” (1981). Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że nietrudno byłoby znaleźć obrońców tych nagrań, choć zazwyczaj byliby to ortodoksyjni zwolennicy artysty. Na „Dune” trudno było nie zauważyć, że w obrębie tej konwencji Schulze nie będzie w stanie stworzyć nic świeżego i oryginalnego. Dla muzyki elektronicznej nadchodziły nowe czasy, bowiem zbliżała się era digitalizacji materiału dźwiękowego.

Klaus Schulze zanurzył się w cyfrowy świat na „Dig It”. Lata 80. to nie tylko nowa technologia zapisu dźwięku, ale także istotne przeobrażenia stylistyczne. W przypadku rocka elektronicznego zmiany były wręcz rewolucyjne. Gdy w 1982 roku muzyk nagrywał swój dwupłytowy album, musiał jakoś ustosunkować się do wspomnianych zmian. Wydawało się, że naturalnym krokiem będzie zwrot w stronę muzyki  komunikatywnej - bardziej melodyjnej i zrytmizowanej. W owym czasie kompozycje w el-muzyce stawały się coraz krótsze. Tymczasem Schulze postawił na nowoczesność w sferze artystycznej i technologicznej, jednocześnie nie uległ komercyjnej presji. Ba, było to jedno z jego najambitniejszych przedsięwzięć.

Całą pierwsza stronę płyty winylowej wypełniła „Cellistica”. Bez dwóch zdań jest to jeden z najjaśniejszych punktów na tym wydawnictwie. Intrygująco wypadają „dialogi” wiolonczeli z syntezatorami. Muzyka brzmi świeżo i nowocześnie, momentami wręcz ekscytująco. „Tango Saty” jest najbardziej komunikatywnym utworem w tym zestawie. Prosta, ostinatowa linia melodyczna, stały podkład rytmiczny. Słowem - dobry punkt zaczepienia dla osób, które nie przepadają za bardziej eksperymentalnymi odmianami elektroniki. Najkrótsze utwory trafiły na stronę B pierwszej płyty winylowej. „Amourage” może niektórych słuchaczy odstraszyć „punktualistycznym” wstępem, jednak później muzyka jest już bardziej „normalna”. „Amourage” bodaj najbardziej przypomina utwory artysty z drugiej połowy lat 70. Subtelne brzmienie, niespieszna narracja, niski poziom dynamiki i ekspresji - to typowe cechy kompozycji. Najkrótszy na płycie „Opheylissem” jest najmniej zajmujący. Jego wadą jest to, że jest nazbyt monotonny i „perkusyjny”. Zdecydowanie zabrakło pomysłów, aby uczynić go bardziej atrakcyjnym.

Trzecią stronę płyty analogowej wypełnił w całości ponad 21-minutowy „Spielglocken”. W czasie trasy koncertowej po Polsce w 1983 roku miała sposobność usłyszeć go zgromadzona publika. Jak dla mnie, to jeden z lepszych utworów w zestawie. Tkanka brzmieniowa jest bogata, żwawa dynamika wciąga w wir zdarzeń muzycznych. Ponownie jesteśmy w sekwencyjnym królestwie, tak typowym dla „szkoły berlińskiej”. Zwieńczeniem wydawnictwa jest niemal półgodzinny „Sebastian Im Traum”. Utwór na wiolonczelę i dźwięki elektroniczne należy do najbardziej eksperymentalnych w dorobku artysty. Mógłby pojawić się nawet na „Warszawskiej Jesieni”. Nietypowa, poszarpana narracja, dysonansowa faktura, ponury klimat, mały potencjał melodyczny - wszystko to sprawia, że mamy do czynienia z muzyką trudną w odbiorze. Zapewne wielu fanów artysty w tym przypadku odbiło się od ściany.

„Audentity” to opus magnum artysty jeśli chodzi o materiał studyjny nagrany w latach 80. Żaden z albumów klawiszowca z tej dekady nawet nie zbliżył się do niego poziomem. Należy nie tylko do najambitniejszych, ale także najbardziej wyrafinowanych w jego dorobku. „Audentity” w wielu miejscach jest dość hermetyczny, momentami ociera się wręcz o awangardę (,,Sebastian Im Traum”). Biorąc pod uwagę to, co robili wówczas inni klasycy rocka elektronicznego (Tangerine Dream, Vangelis, Kraftwerk), płyta naszego dzisiejszego bohatera jest wręcz uderzająco antykomercyjna. Schulze penetruje nowe obszary w obrębie el-muzyki, pokazuje szerokie możliwości brzmieniowe w dobie digitalizacji instrumentarium. W stosunku do ,,Trancefer” był to spory krok naprzód. W moim prywatnym rankingu jest to jedno z jego czterech najlepszych wydawnictw.

Warto sięgnąć po remaster z 2005 roku, gdyż zawiera jeden z najlepszych bonusów, blisko 60-minutowy „Gem”, wprost idealnie pasujący do albumu. Aż trudno uwierzyć, że tak udane nagranie nie trafiło w tamtych latach na płytę. W różnych rankingach na internetowych stronach elektronicznych czy też stronie Klausa Schulze „Gem” często ląduje w pierwszej dziesiątce najlepszych utworów nagranych przez niemieckiego klawiszowca. Materiały nie umieszczone na płycie to temat na długi, odrębny tekst, gdyż Schulze zgromadził go naprawdę mnóstwo. Wystarczy zanurzyć się w różne wielopłytowe edycje (np. „Historic Edition”, „Ultimate Edition”, cykl „La Vie Electronique”)

Na koniec ciekawostka. W 1983 roku Klaus Schulze wspólnie z Rainerem Blossem odbył trasę koncertową po Polsce, promując „Audentity”. Koncerty były bardzo udane, publiczność reagowała niezwykle spontanicznie. Schulze był tak zadowolony z występów, że postanowił wydać je na dwupłytowym albumie pod znamiennym tytułem „Dziękuję Poland - Live’83”. Co ciekawe, bardzo szybko album ukazał się także w Polsce na winylu, choć w porównaniu z wersją zachodnią była jedna istotna różnica w szacie graficznej. W wersji zagranicznej na zdjęciu Schulze i Bloss robili charakterystyczną ,,pacyfkę”, co naszym cenzorom kojarzyło się z poparciem dla ,,Solidarności”. W tamtych czasach Lech Wałęsa w czasie spotkań z ludźmi często robił taki gest. Pikanterii dodawał fakt, że zdjęcie było zrobione w czasie występu w Gdańsku, co tylko pogłębiło skojarzenia cenzury.

 

Ocena: 8/10

 

--------------------------------------------------------------------------------------------

 

Klaus Schulze - Audentity (1983)

1. Cellistica 24:31
2. Tango-Saty 5:47
3. Amourage 10:37
4. Opheylissem  5:11
5. Spielglocken  21:24
6. Sebastian Im Traum 28:21

Skład:
Klaus Schulze - instrumenty klawiszowe, komputer, Wolfgang Tiepold - wiolonczela, Michael Shrieve - komputer, instrumenty perkusyjne

 

 

6 komentarzy:

  1. Anonimowy30/1/23 12:21

    Z ciekawości pozostałe najlepsze płyty w Twoim subiektywnym rankingu Klausa Schulze to...?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ze względu na ścisk w czołówce mogę podać nawet więcej. Płyty ułożone w kolejności chronologicznej.

    Studyjne:
    Cyborg (1973)
    Picture Music (1975)
    Timewind (1975)
    Moondawn” (1976)

    Koncertowe:
    „Dziękuję Poland - Live ‘83” (1983)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fantastyczny album. Wg mnie jeden z dwóch najlepszych w ogóle w dorobku Klausa, drugim jest "X". Obydwa są trudniejsze w odbiorze dla początkującego słuchacza, wymagają dłuższego zagłębiania się (między innymi ze względu na swój rozmiar), ale wspaniale to wynagradzają.
    W sumie Audentity dowodzi, że przesiadka na brzmienia cyfrowe nie była wcale chybionym pomysłem - ja tam będę bronił Dig It i Trancefera, przy wszystkich niedoskonałościach były tam jakieś próby ożywienia stylu twórcy. Na pewno były lepsze niż ewentualne "Dune 2".
    Natomiast nie jestem zwolennikiem koncertówki, o której wspomniałeś. Brzmi wyraźnie gorzej niż album studyjny, a i pod względem muzycznym niektóre fragmenty wypadają lepiej w wykonaniach z innych koncertów z tego okresu - choćby lepsze wersje Warszawy pt. The Martial Law i Peg Leg Dance.
    Ciekawostka - fragment "Gem" został użyty na "Drive Inn", wspólnej płycie Schulzego i Blossa z 1984 r.

    OdpowiedzUsuń
  4. „X” (1978) jest dość kontrowersyjnym albumem. Na przestrzeni lat słyszałem i czytałem skrajnie różne opinie na jego temat. Jedni go uwielbiają, dla innych jest synonimem nudy. Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że jest to jedno z jego najbardziej dopracowanych i wyrafinowanych dzieł. Sztandarowym przykładem jest rzecz jasna „Ludwig II von Bayern”. Wcześniejsze utwory Klausa miały zazwyczaj dość prostą architektonikę, cechowała je otwarta forma. Tymczasem „Ludwig II von Bayern” zaskakuje złożoną, polifoniczną fakturą. Pojawiają się nawet fugi. Tyleż ciekawy, co zaskakujący koncept. Jeżeli mnie pamięć nie myli, to dopiero na „The Dresden Performance” (1990) w strukturze kompozycji znowu pojawia się wspomniana polifoniczna forma.

    „Dziękuję Poland - Live ‘83” to album kultowy w naszym kraju. Podejrzewam, że wielu starszych fanów el-muzyki nie zaprząta sobie specjalnie głowy faktem, że jakość techniczna nie jest doskonała. Płyta jest nierówna, ale w jego przypadku to zazwyczaj norma. Tak to odbieram z perspektywy człowieka, który nie jest jakimś zaprzysięgłym fanem artysty.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pamiętam jak swego czasu znajomy poprosił mnie o polecenie jakiejś płyty elektroników niemieckich, z naciskiem na lata osiemdziesiąte. Poleciłem mu ten właśnie album. Później, przez całe lata, nie pytał mnie o płyty i co mogę polecić. Czas mijał, a on przyznał mi się w końcu, że swego czasu był bucem i źle mnie potraktował (choć nic werbalnie mi nie zarzucił). Przyznał również, że dziś tę płytę docenia, jednak nadal nie widzi w niej niczego nadzwyczajnego. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że wolimy wcześniejszą twórczość Klausa. Ja na ten przykład przepadam za „Mirage”. Wpływ na to może mieć to, że to była pierwsza płyta Schulze w moim domu.
    A co ja sądzę o „Audentity”? Cóż, pomimo tego, że doceniam jak Klaus wyrwał się tu z marazmu, to mnie ona także nigdy jakoś do końca nie przekonała. Muszę mieć na nią ochotę. Nie mam tak jak chociażby w przypadku „Timewind”, że kiedy bym nie włączył, zawsze mi smakuje.
    I tak, otwierający całość „Cellistica” daje kopa, jest świeże i nowoczesne. Ale właśnie dla mnie chwilami zbyt nowoczesne. Za to takie „Amourage” jest miodem na me skołatane serce (tu pewnie górę bierze moja romantyczno - marzycielska dusza). Ogólnie jestem za, ale jako się rzekło, do tego albumu wracam niezbyt często.

    OdpowiedzUsuń
  6. W moim przypadku jest podobnie, bo jednak najbardziej lubię klasyczne płyty z lat 70. Jestem wielkim miłośnikiem analogowych syntezatorów. Przestawienie się na cyfrowe wiązało się z różnymi wygodami - były bardziej uniwersalne, nie trzeba było już otaczać się całą baterią klawiatur. Można jednak podać masę przykładów, kiedy to w latach 80. znani klawiszowcy grający na nowoczesnych keyboardach nie byli już w stanie wykreować tak plastycznego, barwnego i zindywidualizowanego świata dźwięków. Przykłady pierwsze z brzegu:
    Tony Banks - wystarczy porównać tkankę brzmieniową „A Trick Of The Tail” (1976) i „Wind & Wuthering” (1976) z „Genesis” (1983).
    Tangerine Dream - z jednej strony, „Rubycon” (1975) i „Stratosfear” (1976), z drugiej, pierwszy cyfrowy „Tangram (1980).
    Chick Corea - wczesne syntezatorowe płyty, by wymienić tylko „Where Have I Known You Before”(1974) kontra jego Electric Band z lat 80.

    Rzecz jasna, sprawa nie jest jednoznaczna, bo kreatywni i poszukujący muzycy potrafili tworzyć oryginalny sound. Dobrym przykładem jest właśnie „Audentity”. „Timewind” (1975), o którym pisał Szymon, jest cudeńkiem brzmieniowym. Wspominam o tym dlatego, ponieważ w el-muzyce brzmienie ma fundamentalne znaczenie.

    OdpowiedzUsuń