Jerry Goodman & Jan Hammer - Like Children (1974)


 

6.01.2023

 

W 1973 roku rozpadła się oryginalna i, co tu dużo pisać, zdecydowania najlepsza inkarnacja Mahavishnu Orchestra. Z perspektywy czasu wiemy już, że była to również jedna z najdoskonalszych formacji w historii jazzu elektrycznego.

Każdy z muzyków poszedł własną drogą. Perkusista Billy Cobham jeszcze w tym samym roku nagrał swój pierwszy album solowy „Spectrum”. Basista Rick Laird musiał czekać aż do 1977 roku, kiedy to na rynek trafił „Soft Focus”. Napisałem, że artyści poszli swoją drogą - nie do końca tak było, ponieważ w 1974 roku światło dzienne ujrzał album duetu Jerry Goodman/Jan Hammer. W 1975 roku ukazał się pierwszy solowy album Hammera. Mocno zelektryfikowany „First Seven Days” to całkiem udana pozycja. „On The Future Of Aviation”, czyli pierwsza autorska płyta Goodmana, trafiła do sklepów muzycznych... 10 lat później. Niestety, w tym przypadku obyło się bez artystycznych fajerwerków.

Trudno mi precyzyjnie określić, jaka jest obecnie rozpoznawalność „Like Children”. Odnoszę wrażenie, że dzięki Internetowi jest w tym względzie postęp. Poznałem ją w połowie lat 90. w wersji winylowej. Innej zresztą wtedy nie było. Wydanie kompaktowe ukazało się dopiero w 2006 roku. Lepiej późno niż wcale.

Goodman i Hammer po opuszczeniu Mahavishnu Orchestra zdecydowali, że nagrają wspólnie album. Uznali, że nie będą zapraszali do studia nagraniowego innych muzyków. Przydział obowiązków był następujący: Jerry Goodman (śpiew, skrzypce akustyczne i elektryczne, altówka, gitara akustyczna i elektryczna, mandolina), Jan Hammer (śpiew, fortepian fortepian elektryczny, syntezator Mooga, perkusja, instrumenty perkusyjne). Dużo tego, muzycy musieli się zatem wykazać sporą wszechstronnością. Niestety, miało to swoje konsekwencje...

„Like Children” to osobliwy album. Zawsze miałem mieszane uczucia, gdy go słuchałem. Partie instrumentalne są często wyborne, natomiast wokalne po prostu koszmarne. Dobrym przykładem jest opener „Country And Eastern Music”. „Mahavishnowaty” wstęp instrumentalny jest wręcz przepyszny, cóż z tego, skoro później, gdy Hammer i Goodman otwierają usta, więdną mi uszy. Naprawdę, jest to trudne do zdzierżenia. Jeśli panowie koniecznie musieli nas uszczęśliwić albumem wokalno-instrumentalnym, mogli zaprosić jakiegoś dobrego wokalistę. Końcowy efekt byłby znacznie bardziej zadowalający. Chyba najbardziej odpychające „popisy” wokalne pojawiają się w „Fool Moon Boogie”. Zgroza!

Jeśli chodzi o śpiew - muzycy zapewne zdawali sobie sprawę, jak to zabrzmiało, bo później nie pchali się do mikrofonu. Goodman na dobre zrezygnował ze śpiewania, bo na jego płytach solowych, jeśli dobrze pamiętam, nie dopuścił się tego procederu. Tak było przynajmniej na „On The Future Of Aviation” (1985), „Ariel” (1986) i „It's Alive” (1988). Jan Hammer po kilku latach niestety odważył się znowu sięgnąć po mikrofon. Na „Melodies” (1977) od biedy można jeszcze wytrzymać, bo śpiewa głównie chórki. Gorzej było na „Sheep” (1979). To jedno z moich traumatycznych przeżyć muzycznych. Koszmarne są nie tylko partie wokalne, ale także muzyka.

No dobrze, koniec narzekań, bo na „Like Children” nie brakuje muzycznych atrakcji. Zawsze podobała mi się elektroniczna miniatura Hammera „No Fear”. Uwagę zwracają w niej intrygujące eksperymenty brzmieniowe na syntezatorze Mooga. Specyficzny jest klimat, miejscami dość mroczny. W sumie jest to niezgorszy materiał na soundtrack. Niektóre fragmenty dobrze sprawdziłyby się w horrorze (np. mroczny wstęp), inne w filmie science-fiction. Przyszłość pokaże, że na tym polu Hammer osiągnie spory sukces komercyjny (vide „Miami Vice”).

Podobać mogą się kompozycje, które pierwotnie miały trafić na trzeci album studyjny Mahavishnu Orchestra (ostatecznie ujrzały światło dzienne w 1999 roku na płycie „The Lost Trident Sessions”). Dokładnie chodzi o „Stepping Tones” i „I Wonder”. Miłośnicy orkiestry Johna McLaughlina powinni być usatysfakcjonowani, bo niedaleko padło jabłko od jabłoni... Największe wrażenie robi jednak „Night”, który jest nie tylko bardzo „klimatyczny”, ale także świetnie skonstruowany. Hammer i Goodman dali w nim prawdziwy popis kunsztu instrumentalnego i inwencji twórczej. Głównym bohaterem jest Jan Hammer, który wydobywa czarowne dźwięki ze swojego Mooga. Cudeńko!

„Like Children” to jeden z tych albumów, które niezwykle trudno jest ocenić. Mógłby być jednym z klejnotów jazz-rocka, czy też szerzej, fusion. Niestety, zgniłe kompromisy i błędy natury konceptualnej sprawiły, że w rezultacie otrzymaliśmy dziwaczną hybrydę. Warto jednak zagłębić się w niego nieco bardziej, choćby dla prześlicznego „Night”. A to bynajmniej nie wszystko...
 

Ocena: 7,5/10

 

-------------------------------------------------------------------------------------

 

Jerry Goodman & Jan Hammer (1974)

1. Country and Eastern Music (Hammer) – 5:36
2. No Fear (Hammer) – 3:28
3. I Remember Me (Hammer) – 3:48
4. Earth (Still Our Only Home) (Hammer) – 4:16
5. Topeka (Goodman) – 2:57
6. Steppings Tones (Rick Laird) – 3:30
7. Night (Hammer, David Earle Johnson) – 5:48
8. Full Moon Boogie (Hammer, Goodman) – 4:12
9. Giving in Gently/I Wonder (Hammer, Ivona Reich, Goodman) – 4:43

Skład:
Jerry Goodman - śpiew, skrzypce akustyczne i elektryczne, altówka, gitary, mandolina
Jan Hammer - śpiew, fortepian fortepian elektryczny, syntezator Mooga, perkusja, instrumenty perkusyjne

 

 

 

31 komentarzy:

  1. Wszystkie Twoje recenzje są - jak zwykle - bardzo kompetentne, ale wydaje mi się, że do tej pory wybierasz zbyt mało wyraziste płyty do recenzowania (tak jak ten Hammera i Goodmana). Wyjątkiem był wpis dotyczący Stockhausena. Liczę, że pojawią się również recenzje płyt, które wzbudzają większe kontrowersje, czy to z powodów muzycznych, czy innych - choćby Brain Salad Surgery i "Obrazki" ELP, może "Romantic Warrior" RTF, albo "czerwony" Matching Mole? Albo coś z włoskiego symph proga (może Banco?), który jest przez wielu słuchaczy odrzucany jako pretensjonalny. Albo może krytycznie o MDK Magmy czy o albumach powszechnie uznawanych za arcydzieła, które - jak widzę po Twoich gwiazdkach na RYM - oceniasz dość nisko -np. debiucie Zeppelinów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Moim zdaniem, wyrazistych i kontrowersyjnych recenzji/tematów trochę jednak było. Oto przykłady:

    Muzyka klasyczna:

    „Koniec muzyki?”, w którym zasadniczo nie zgadzałem się z nierzadko pojawiającymi się opiniami, że wszystko już było. To jest temat na długą i wieloaspektową dyskusję.

    Hildegard von Bingen – „Canticles Of Ecstasy” - tutaj również nie brakuje kontrowersji, choćby z tego względu, że w necie jej twórczość jest, moim zdaniem, przesadnie wynoszona na piedestał.

    Szeroko pojęta muzyka popularna:

    King Crimson – In The Wake Of Poseidon. Klon debiutu? Wciąż nie brakuje osób, które bezrefleksyjnie powtarzają, że jest to kopia „In The Court Of The Crimson King”, tymczasem...

    Ultravox – Vienna. Wiedeńskie impresje, czyli jak wykuwał się nowy styl muzyczny. New romantic, czy też szerzej synthpop, często polaryzował opinie na swój temat.

    Genesis - The Lamb Lies Down On Broadway – to również wdzięczny temat do dyskusji.

    OdpowiedzUsuń
  3. „Liczę, że pojawią się również recenzje płyt, które wzbudzają większe kontrowersje, czy to z powodów muzycznych, czy innych - choćby Brain Salad Surgery i "Obrazki" ELP, może "Romantic Warrior" RTF, albo "czerwony" Matching Mole?”

    Wszystkie, z wyjątkiem „Obrazków”, mam wstępnie przygotowane, bo już kiedyś w innych miejscach o nich pisałem. Muszę tylko przerobić je na potrzeby bloga. Na przykład tekst poświęcony „Brain Salad Surgery” muszę skrócić, ponieważ jest to obszerny esej. Może powstanie z niego kilka odrębnych tekstów, poświęconych różnym zagadnieniom.


    „Albo coś z włoskiego symph proga (może Banco?), który jest przez wielu słuchaczy odrzucany jako pretensjonalny”.

    Akurat o Banco Del Mutuo Soccorso wolałbym poczytać jakiś Twój tekst. ;) Najlepiej obszerny o płytach z lat 1972-1976. Nie popełniłeś żadnego artykułu na temat tego bandu do jakiegoś czasopisma? W „Lizardzie” nic nie było. U mnie, prędzej czy później, na pewno coś się pojawi. Choćby dlatego, że czasami na temat tej grupy wypisywane są różne niedorzeczności. Brakuje rzetelnej, zindywidualizowanej analizy. Ciągle pokutuje mocno stereotypowe podejście do włoskiego nurtu progrocka. Ludzie piszący na ten temat na forach lub w innych miejscach, zapominają o różnych uwarunkowaniach, choćby niezwykle istotnym backgroundzie kulturowym.


    „Albo może krytycznie o MDK Magmy czy o albumach powszechnie uznawanych za arcydzieła, które - jak widzę po Twoich gwiazdkach na RYM - oceniasz dość nisko -np. debiucie Zeppelinów”.

    Magma co jakiś czas będzie się pojawiać. Rzecz jasna, w szerszym wymiarze, musi powrócić temat „Mekanïk Destruktïẁ Kommandöh” . Z Magmą problem jest tej natury, że niektórzy przesadnie wynoszą ją na piedestał, natomiast inni glanują bez umiaru. Po latach warto podejść do tego tematu w bardziej zdystansowany sposób.

    Niektóre jazzowe i rockowe klasyki będą starał się trochę odbrązowić. Nie chcę jednak zataczać zbyt szerokich kręgów i bazować na epatowaniu kontrowersjami. Mógłbym oczywiście dowalić w recenzjach różnym popularnym wykonawcom, których twórczość śmiertelnie mnie nudzi (np. The Rolling Stones, Black Sabbath, The Sex Pistols, AC/DC, Jimi Hendrix, Bob Dylan). Nie byłyby to tylko subiektywizmy, ale także różne obiektywne argumenty. Tylko po co? Zdaję sobie sprawę, że nie są to moje muzyczne klimaty, dlatego nie mam zamiaru produkować się w dziedzinie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie myślałem o prostym "dowalaniu" Zeppelinom, bo byłoby to głupie. Raczej o spojrzeniu na tak "kanoniczną" płytę jak ich debiut z innej perspektywy. Podobnie interesowałby mnie bardzo Twój wpis na temat Banco - właśnie dlatego, że fascynuje mnie ten zespół, ciekawi mnie merytoryczna analiza innej osoby. Dziwnie się złożyło, ale nie napisałem żadnego tekstu o nich. Miałem w planach - nawet wiele lat temu napisałem do Vittorio Nocenziego z prośbą o wywiad, ale nie odpowiedział. Może kiedyś taki tekst powstanie (tak, background jest ogromnie ważny - to powinien być szkic bogaty jak "Rzym" Felliniego, w którym epizodycznie wystąpił di Giacomo). Na razie bardzo ograniczyłem pisanie o muzyce - a już zwłaszcza o rocku (z tych powodów zrezygnowałem z pisania do Lizarda). Po prostu czułem wypalenie i zmęczenie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Led Zeppelin słuchałem trochę w czasach liceum. Dość szybko zdałem sobie jednak sprawę, że nie są to moje klimaty. Ciężko jest wyszukiwać w ich twórczości utwory, które nie są zainfekowane hard rockiem lub bluesem. Najbardziej podobała mi się „trójeczka”, bo jest tam sporo klimatów folk rockowych. W XXI wieku nie wysłuchałem ani razu całej płyty Led Zeppelin. W najbliższym czasie raczej się to nie zmieni. Podobnie miałem z innymi gigantami hard rocka (Deep Purple, Uriah Heep). Inaczej było tylko z Black Sabbath, bo ich nigdy nie trawiłem (muzyka, wokal).

    OdpowiedzUsuń
  6. Szkoda, że mocno ograniczyłeś pisanie o muzyce, bo niewątpliwie masz do tego smykałkę. Niełatwo trafić na osobę, która ma nie tylko szeroką wiedzę, ale także potrafi w ciekawy i zajmujący sposób pisać o swoich pasjach. Co ważne, masz swój charakterystyczny styl. Dokładnie to samo powiedziała kiedyś moja żona, kiedy czytała sobie fragmenty różnych tekstów z „Lizarda”. Banco del Mutuo Soccorso ciągle czeka na poważny tekst w polskiej prasie muzycznej...

    OdpowiedzUsuń
  7. Pozdrów żonę! Ja jednak oceniam dużą część swoich tekstów sprzed lat krytycznie. Owszem, były pomysłowe formalnie i czasem błyskotliwe, ale też sporo w nich było partii przeszarżowanych i grandilokwentnych. Dlatego za swój najlepszy tekst w Lizardzie uważam ten o Nicku Drake'u, w którym skoncentrowałem się na treści a nie formalnych wygibasach. Natomiast Twoje teksty zawsze charakteryzowała precyzja i ekonomia słowa - w większości lepiej oddają istotę opisywanej muzyki niż moje. Do pisania o muzyce pewnie wrócę (a tekst o Banco chętnie napisałbym choćby dlatego, żeby spróbować przekonać Cię do Garofano Rosso haha - z perspektywy czasu uważam, że właśnie to jest ich najlepsza muzycznie płyta), ale na razie priorytetem jest dla mnie ukończenie (i wydanie) powieści, nad którą pracuję już od 3 lat.

    Ja lubię wiele klasycznych odmian gitarowego rocka: i hard i bluesrocka i southern. Chociaż - odwrotnie niż zdecydowana większość miłośników proga i pokrewnych gatunków - polubiłem cięższe brzmienia późno - w zasadzie dopiero na studiach. W czasach licealnych gardziłem hardrockiem (poza Purplami), bo słuchałem i poszukiwałem muzyki, która w jak największym stopniu przenosiła na grunt rocka mój klasyczny background z dzieciństwa (czyli właśnie ELP, Crimson, Renaissance, Gentle Giant, Curved Air).

    OdpowiedzUsuń
  8. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  9. Próbowałem edytować post, ale nie da się, dlatego usunąłem całość.

    „Ja jednak oceniam dużą część swoich tekstów sprzed lat krytycznie”.

    Ze swoich tekstów na ogół również nie jestem zadowolony. Szczególnie, gdy wracam do nich po jakimś czasie. Choćby ostatnimi czasy, gdy przerabiam na potrzeby bloga różne artykuły i posty pisane w necie. Zazwyczaj zmian jest sporo.


    „Do pisania o muzyce pewnie wrócę (a tekst o Banco chętnie napisałbym choćby dlatego, żeby spróbować przekonać Cię do Garofano Rosso haha - z perspektywy czasu uważam, że właśnie to jest ich najlepsza muzycznie płyta)”.

    „Garofano Rosso” faktycznie szczególnie mnie nie kręci, ale pewnie za jakiś czas do niej powrócę i zobaczę, co się wydarzy. Pięć dni temu słuchałem „ Come in un'ultima cena”i „na zachodzie bez zmian” - jak dla mnie - 8/10. W przypadku Banco del Mutuo Soccorso i PFM żałuję, że muzycy stracili czas na nagrywanie anglojęzycznych wersji swoich utworów. Mogli w tym czasie nagrać album z premierowym materiałem. Tym bardziej, że były to jeszcze dobre czasy dla rocka progresywnego. Inna sprawa, że zawsze zdecydowanie wolałem , gdy Włosi śpiewali w swoim ojczystym języku.


    „Ja lubię wiele klasycznych odmian gitarowego rocka: i hard i bluesrocka i southern”.

    U mnie to jest tak, że z czasem zauważyłem, że rock sam w sobie niespecjalnie mnie interesuje. Co innego, gdy miesza się z muzyką klasyczną, jazzem, folkiem ,taką czy inną awangardą. Mało tego, nudzi mnie nawet stricte gitarowe granie. To znaczy lubię gitarę w rocku, ale jeśli jest to na przykład gitarowe trio to robi się problem. Jestem „zwierzęciem klawiszowym”, dlatego zazwyczaj, gdy nie ma żadnych instrumentów z tej rodziny, mam pod górkę. W muzyce klasycznej nierzadko również najbardziej lubię utwory, w których pojawia się taki czy inny instrument klawiszowy, najlepiej fortepian. Muzyki fortepianowej mógłbym słuchać całymi dniami i nie byłoby mowy o nudzie.

    Trzymam kciuki za ukończenie powieści i żeby udało Ci się znaleźć wydawcę. Z doświadczenia wiem, że to drugie jest trudniejsze. ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Wydawcę mam (tzn. nie mam 100% pewności, ale dostałem zielone światło z zachętą żebym pisał od Prószyńskiego, w którym wydawałem Budkę ). Nie pisałbym do szuflady, ryzykując, że ogrom pracy pójdzie na marne. Natomiast ze skończeniem jest ogromny problem - trzy razy zmieniałem już koncepcję - na razie nie mam jeszcze nawet połowy.
    "Muzyki fortepianowej mógłbym słuchać całymi dniami i nie byłoby mowy o nudzie.".
    Mam tak samo! Kocham muzykę fortepianową, uwielbiam też grać na pianinie - spędzam na graniu przynajmniej godzinę dziennie. To najpiękniejszy instrument ze wszystkich. Nie przepadam natomiast za brzmieniem fortepianów elektrycznych.

    OdpowiedzUsuń
  11. Fortepian elektryczny bardzo lubię, choć z pewnymi zastrzeżeniami. Nie wczesne typy tego instrumentu. Najlepszy jest oczywiście Fender Rhodes. „Elektryczny” instrument sporo zyskuje, gdy kreatywny muzyk będzie potrafił korzystać z różnych „gadżetów”. Na myśli mam przede wszystkim echoplex i modulator pierścieniowy. Dobrym przykładem w tej materii jest Herbie Hancock. Na „Fat Albert Rotunda” (1970) gra tylko na elektrycznym fortepianie i brzmi to bardzo konwencjonalnie. Trudno doszukać się tam jakichś frapujących dźwięków. Sytuacja zmienia się radykalnie, gdy muzyk w czasie sesji nagraniowych „Mwandishi” zaczyna wykorzystywać echoplex i modulator pierścieniowy. Wystarczy posłuchać fortepianowego intra w „Ostinato” - kłania się echoplex. W tym utworze pojawia się sporo ciekawych rozwiązań brzmieniowych osiąganych dzięki pomocy modulatora pierścieniowego. Pomocne w tym względzie mogą być słuchawki, bo wtedy wyłowimy więcej niuansów, jednak nie jest to konieczne.

    OdpowiedzUsuń
  12. Tak - różne efekty wzbogacają brzmienie Fender Piano, ale nadal wg mnie - nawet pod palcami takich mistrzów jak Hancock, Corea czy Hammer - przegrywa brzmieniowo z tradycyjnym fortepianem. Może wyjątkiem jest Manzarek, który w niektórych utworach uzyskał bardzo ciepłe brzmienie. W swoim Rolandzie mam bardzo dobrze brzmiącą barwę Fender Rhodes, ale nigdy z niej nie korzystam, nawet jak brzdąkam sobie utwory Doorsów (Blue Sunday i fragmenty Riders) wybieram brzmienie akustycznego Steinwaya z odpowiednią barwą (najczęściej ambient). Bardzo lubię natomiast elektryczny klawesyn (tradycyjny oczywiście też) - szkoda, że niewielu keyboardzistów go wykorzystywało.

    OdpowiedzUsuń
  13. Pięć dni temu słuchałem „ Come in un'ultima cena”i „na zachodzie bez zmian”. Aranżacyjnie też jest to płyta bardziej zaawansowana niż pierwsze dwa albumy (w ogóle mało jest tak wycyzelowanych płyt aranżacyjnie w progu - może tylko najlepsze płyty Gentle Giant). No i Giacomo śpiewa dużo lepiej - w większym stopniu wykorzystuje możliwości swojego głosu (najlepiej brzmi na Canto di Primavera, tam osiągnął top). Plus o wiele lepsza produkcja i o 2 klasy lepsza gitara Maltese (w porównaniu do tego co grał Todaro). Oczywiście debiut i Darwin mają swoje zalety, której nie są tak uwypuklone na Cenie - młodzieńczą spontaniczność, naturalność, ogromny wdzięk melodyczny.

    OdpowiedzUsuń
  14. „Tak - różne efekty wzbogacają brzmienie Fender Piano, ale nadal wg mnie - nawet pod palcami takich mistrzów jak Hancock, Corea czy Hammer - przegrywa brzmieniowo z tradycyjnym fortepianem”.

    W zasadzie masz rację, ale jednak gdyby Hancock nagrał wspomniany „Mwandishi” tylko na akustycznym fortepianie, to muzyka zostałaby pozbawiona wielu frapujących aspektów brzmieniowych. Rzecz jasna, fortepian akustyczny miałby swoje atuty. Muzyka z tej płyty jest jednak tak mocno ukierunkowana na eksperymenty z „elektrycznością”, że trudno wyobrazić sobie jej stricte „akustyczny” profil. Dla mnie jest to jej niezbywalny element. Generalnie rzecz biorąc, dobrze że mamy wybór w tym względzie. Jazz pokazuje, że znakomite rzeczy mogą powstawać po obydwu stronach barykady. Tylko „akustyczni fundamentaliści”, okopani w starym, mainstreamowym jazzie odrzucają en bloc „elektryczne” nowinki.

    Gdybym miał wybrać jakiś elektroniczny instrument klawiszowy, którego brzmienie specjalnie mnie nie kręci, to byłby to klawinet. Zapewne w niemałym stopniu jest to związane z niezbyt miłymi skojarzeniami, bo przecież często pojawiał się w funku i skomercjalizowanym fusion.

    OdpowiedzUsuń
  15. Clavinet lubię - dla mnie ma bardziej atrakcyjną barwę niż Rhodes, ale właśnie w funku i mainstreamowym fusion. Nie pasuje mi za bardzo do symfonicznego proga - np. w Refugee. Co do Hancocka - mimo że bardzo lubię elektryczne płyty od Mwandishi do Headhunters, to jednak niedościgłym topem są dla mnie akustyczne Empyrean Isles i Maiden Voyage.

    OdpowiedzUsuń
  16. „Empyrean Isles” lubię, bardziej pod górkę mam z „Maiden Voyage”. W zasadzie wracam tylko do utworu tytułowego. Już w latach 80. taka muzyka mocno zalatywała mi naftaliną. Trzeba lubić tego typu granie, aby jakoś się w nie wkręcić. Zupełnie nie czuję jazzu z lat 50. i wcześniejszego. Z pierwszej połowy lat 60. lubię różne progresywne odmiany jazzu, na przykład bardziej radykalne lub „miękkie” free, ale to również nie jest jeszcze to, czego szukam najbardziej. Szalenie intrygujący jest przełom lat 60. i 70. W tym miejscu zapewne narażę się fanom mainstreamowego jazzu, ale, wedle mojego przekonania, Hancock więcej wniósł do jazzu na polu „elektryczności” niż w obrębie „akustycznego” grania. „Empyrean Isles” i „Maiden Voyage” to niepodważalne klasyki, ale nie jest to nowatorska muzyka, która poszerzałaby granice estetyczne jazzu, czy też w jakimś innym aspekcie stanowiła istotne novum.

    OdpowiedzUsuń
  17. Anonimowy12/1/23 13:43

    To, że Hancock obiektywnie wniósł do jazzu/fusion więcej w latach 70 niż 60 nie ulega wątpliwości. Natomiast ostro bym polemizował z tym, że te "Maiden" pachnie naftaliną. To bardzo wysublimowane estetyczne dzieło. Muzyka programowa, "malarska" - wychodząca z postpobu, ale z wyraźnym rysem impresjonistycznym, wspaniała kolorystycznie (mimo tradycyjnego instrumentarium) - bardzo subtelna, ale jednak zupełnie odmienna od tego co w latach 50 i 60 kojarzono z łagodną formą jazzu (np. Stanem Getzem czy cool w stylu MJQ), NOWATORSKA harmonicznie. Fenomenalna jest też gra Hancocka - np. absolutnie rewelacyjne użycie pedału sustain (oszczędne, choć sam charakter muzyki powinien teoretycznie prowokować bogatsze użycie pedału- z taką "mgiełką" jak np. w nagraniach Kosza; Herbie robi tu niesamowitą pracę palcami i frazowaniem - osiąga wspaniałe legato bez nadmiernego "pedałowania"). Takich dzieł (podobnie jak np. płyt Billa Evansa) nie powinno się oceniać przez pryzmat prostej opozycji "konserwatyzm"- postęp. I chyba nie ma przypadku, ze w swej Autobiografii Hancock bardzo wysoko ocenia nagrania z Maiden Voyage.

    OdpowiedzUsuń
  18. „Natomiast ostro bym polemizował z tym, że te "Maiden" pachnie naftaliną”.

    Nic na to nie poradzisz, że ludzie różnie odbierają tego typu kwestie. Chyba każdy z nas ma w muzyce rockowej i jazzowej jakiś „punkt graniczny”. To, co jest już wiekowe, jest dla nas trudne do przyswojenia, ponieważ brzmi archaicznie. Na gruncie jazzu - dla jednych będzie to swing, dla innych bebop. Możliwe są przeróżne scenariusze – cool-jazz, hard bop, post-bop. U mnie ten „punkt graniczny” jest gdzieś tak na przełomie lat 50. i 60. Dlatego niektóre elementy muzyki Hancocka z pierwszej połowy lat 60., jak dla mnie, trochę trącą już myszką. Rzecz jasna, odróżniłbym warstwę subiektywną od obiektywnej, bo to, co napisałeś o sztuce pianistycznej Hancocka, jak najbardziej jest nie do podważenia. Na tle nobliwego i jednak na ogół dość konserwatywnego Modern Jazz Quartet czy też Stana Getza z lat 50. na pewno w niejednym względzie jest to „postęp”. Z drugiej strony, gdy porównamy nagrania Hancocka z ówczesną awangardą nowojorską, to niejednemu może przeszkadzać jego nazbyt zachowawcze podejście do idiomu jazzowego. Oczywiście, można przywołać „The Egg” z „Empyrean Isles” (1964), tyle że wtedy był to wyjątek, który potwierdzał regułę. Moim zdaniem, w połowie lat 60. Hancock był częścią jazzowego mainstreamu. Dokładnie jego bardziej nowoczesnego nurtu, wprawdzie otwartego na eksperymenty, jednak mocno zakorzenionego w tradycji.

    OdpowiedzUsuń
  19. "Nic na to nie poradzisz, że ludzie różnie odbierają tego typu kwestie. Chyba każdy z nas ma w muzyce rockowej i jazzowej jakiś „punkt graniczny”.

    Subiektywnie jak najbardziej. I byłbym głupcem, gdybym negował Ci takie prawo. Dla mnie np. taki np. punktem są nagrania rockandrollowe z lat 50 i beatowe z lat 60 - nie mogę ich słuchać "na poważnie". Natomiast w jazzie takiego punktu w zasadzie nie ma - i swing i dixieland brzmią dla mnie bardzo świeżo - a jeśli stosunkowo rzadko sięgam np. po nagrania Bixa Beierbecke czy Grapellego z Django , to TYLKO dlatego, że odrzuca mnie techniczna jakość nagrań sprzed 100 czy 80 lat. Natomiast moja polemika dotyczyła faktu, że muzyka z Maiden Voyage obiektywnie nie wytrzymała próby czasu, czy trąci myszką - bo tak odebrałem Twoją wypowiedź (pewnie opatrznie).
    "może przeszkadzać jego nazbyt zachowawcze podejście do idiomu jazzowego".

    Z tym się nie mogę zgodzić. Była dostępna w necie taka praca w pdf (chyba doktorska czy magisterska z amerykańskiej uczelni), analizująca harmonię utworów Hancocka z lat 60 (postaram się ją odnaleźć). Harmonie na Maiden (nie tylko w utworze tytułowym, ale też w "Eye of Hurricane" czy 'Dolphin Dance") są niezwykłe: to ani nie są harmonie bluesowe - charakterystyczne dla hard bopu, ani w pełni modalne (choć utwór tytułowy jest w dużej mierze modalny) , ani sensu stricto impresjonistyczne - np. wykorzystujące skale całotonową, ani oczywiście nie jest to też free. Kombinacje harmoniczne Hancocka z tego okresu są unikalne - rozwiązania w wyborze i łączeniu akordów (tzn. prowadzeniu harmonii) nieoczywiste. Jeśli dobrze pamiętam to autor określił to mianem "tonal ambiguity" - tonalnej dwuznaczności, w tym sensie, że Hancock wybiera nowatorskie rozwiązania harmoniczne, tam gdzie inny pianista jazzowy logicznie wybrałby naturalne następstwo akordów w improwizacji tonalnej czy modalnej. Zresztą do słychać nawet "nieuzbrojonym" uchem.

    OdpowiedzUsuń
  20. Generalnie polemizuję z Twoją opozycją w ujęciu tematu, które hasłowo można streścić "zachowawczość" kontra "postęp". Ona ma oczywiście sens w opisywaniu trendów czy zjawisk w sztuce, głównych tendencji rozwojowych, natomiast często zawodzi w odniesieniu do opisu estetyki konkretnego dzieła (i to oczywiście nie tylko muzycznego, ale też literackiego czy filmowego). Bo w treści i formie dzieła znajduje się nieporównanie więcej elementów (czy kategorii estetycznych) niż tych odnoszących się do dychotomii "postęp" - "tradycja".

    OdpowiedzUsuń
  21. „Natomiast moja polemika dotyczyła faktu, że muzyka z Maiden Voyage obiektywnie nie wytrzymała próby czasu, czy trąci myszką - bo tak odebrałem Twoją wypowiedź (pewnie opatrznie)”.

    Nie chodzi o to, że muzyka z „Maiden Voyage” nie wytrzymała próby czasu – w tym miejscu lepiej byłoby spojrzeć na problem z szerszej, bardziej zobiektywizowanej perspektywy. Pisałem tylko, że, jak dla mnie, „trąci trochę myszką. To tak a propos subiektywnego „punktu granicznego”. Świadomy słuchacz powinien potrafić oddzielić świat własnych wyobrażeń od pewnych obiektywnych wartości. Dlatego podkreśliłem - „jak dla mnie”.

    Zacytowałeś drugą połowę mojego zdania, a następnie polemizowałeś, tymczasem ważna jest całość. W takim razie może przypomnę całość i rozszerzę, co miałem na myśli:

    „Rzecz jasna, odróżniłbym warstwę subiektywną od obiektywnej, bo to, co napisałeś o sztuce pianistycznej Hancocka, jak najbardziej jest nie do podważenia. Na tle nobliwego i jednak na ogół dość konserwatywnego Modern Jazz Quartet czy też Stana Getza z lat 50. na pewno w niejednym względzie jest to „postęp”. Z drugiej strony, gdy porównamy nagrania Hancocka z ówczesną awangardą nowojorską, to niejednemu może przeszkadzać jego nazbyt zachowawcze podejście do idiomu jazzowego”.

    Chodziło mi o to, że „nowoczesność” Hancocka z tego okresu jest względna, biorąc pod uwagę różne punkty widzenia. W kontekście Modern Jazz Quartet i Stana Getza będziemy akcentować „postępowość” i różne nowinki. W dalszej części zdania ukazałem spojrzenie z drugiej strony barykady. Pojawiła się tam liczba mnoga w nawiązaniu do słuchaczy, którzy są na przykład zwolennikami jazzowej awangardy. Dla nich Hancock mógł być zbyt zachowawczy. Jest jeszcze inna możliwość. Dla jazzowych purystów spod znaku Modern Jazz Quartet Hancock mógł być z kolei nazbyt „postępowy”. „The Egg” z „Emperean Isles” mogło wzbudzać irytację z powodu odniesień do dwudziestowiecznych „poważnych” kompozytorów i dziwacznych harmonii. Można jeszcze wskazać multum pośrednich wersji. Chodziło zatem nie o subiektywne spojrzenie jednostki, ale szerszego grona ludzi, którzy mogą rozmaicie postrzegać ten problem.

    OdpowiedzUsuń
  22. „Generalnie polemizuję z Twoją opozycją w ujęciu tematu, które hasłowo można streścić "zachowawczość" kontra "postęp". Bo w treści i formie dzieła znajduje się nieporównanie więcej elementów (czy kategorii estetycznych) niż tych odnoszących się do dychotomii "postęp" - "tradycja"”.

    Nie jestem zwolennikiem takiego stawiania sprawy. Sam polemizowałbym z tak uproszczonym podejściem do tematu. ;) Napisałem, że „Hancock więcej wniósł do jazzu na polu „elektryczności” niż w obrębie „akustycznego” grania”. Nie oznacza to, że w jego mainstreamowej odmianie jazzu nie był kreatywnym i oryginalnym muzykiem. „Zachowawczość” kontra „postęp” - to w sumie efektowne, wyraziste zdanie, tylko, że w analizie muzycznej trudno bazować na takiej uproszczonej dychotomii. Nie operowałbym takim wzorcem w odniesieniu do danego podmiotu wykonawczego. Jeżeli już, to można czasami pokusić się o próbę oceny danej kompozycji, jednak i tak nie można zapominać o innych czynnikach.

    Hancock wyjątkowo kiepsko nadaje się do tego typu zestawienia. U niego dialektyczne napięcie między „tradycją” a „postępem” jest wyjątkowo ciekawe. Jest tak złożone, zmienne i niejednoznaczne, że praktycznie za każdym razem objawia się w innej formie. Hancockowski „postęp” niejedno ma imię, czasami pojawiają się nawet ciekawe paradoksy. Wskażę tylko jeden. Jego progresywne, „przyszłościowe” spojrzenie na muzykę czasami przybiera formę dzieła nieomal ezoterycznego (vide Mwandishi), innym razem kojarzy się ze „skokiem na kasę” - kłania się wielce kontrowersyjny „Future Shock” (1983).

    OdpowiedzUsuń
  23. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  24. Jeśli tak, to po prostu nie zrozumieliśmy się, bo z tym co napisałeś w ostatnich dwóch postach, zgadzam się nieomal w 100%. Ale na usprawiedliwienie - jednak akcentujesz tę opozycję często - no i inni też mają kłopoty z wychwyceniem tej subtelności opisu z różnych perspektyw (może dlatego, że dążysz do zbytniej obiektywizacji zagadnienia?) - stąd i zarzut o "progresywistyczne narracje" (akurat nie mój).
    Myślę, że w przypadku Hancocka dla większości słuchaczy podział "akustyczność -elektryczność" (czytaj: jazz - fusion) jest istotniejszy niż tradycja - awangarda.

    OdpowiedzUsuń
  25. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  26. Tak, myślę, że czasami za bardzo obiektywizujesz wywód, co sprawia, że niełatwo wychwycić granicę między tym co racjonalnie bezstronne, a osobiste. Coś jak u wróżącej Cyganki: to nie ja mówię, to karta mówi! (haha). Nie odbieraj tego jako zarzut, taki styl pisania ma zdecydowanie więcej zalet niż wad i nie sądzę, żebyś musiał cokolwiek zmieniać. Po prostu wyjaśniam nieporozumienie.

    OdpowiedzUsuń
  27. „The Egg” z „Emperean Isles” mogło wzbudzać irytację z powodu odniesień do dwudziestowiecznych „poważnych” kompozytorów i dziwacznych harmonii.
    Odpowiednikiem "The Egg" na Maiden Voyage jest "Survival of the Fittest"

    OdpowiedzUsuń
  28. „Ale na usprawiedliwienie - jednak akcentujesz tę opozycję często - no i inni też mają kłopoty z wychwyceniem tej subtelności opisu z różnych perspektyw (może dlatego, że dążysz do zbytniej obiektywizacji zagadnienia?)”.

    Gdy piszemy w necie siłą rzeczy musimy posługiwać się skrótami myślowymi lub upraszczać pewne kwestie, dlatego czytający nie zawsze w pełni zrozumie to, co autor miał na myśli.


    „Myślę, że w przypadku Hancocka dla większości słuchaczy podział "akustyczność -elektryczność" (czytaj: jazz - fusion) jest istotniejszy niż tradycja - awangarda”.

    Z pewnością. To jedno z najważniejszych zagadnień związanych z jego twórczością. Kto wie, czy w różnego rodzaju polemikach nie powraca najczęściej. Sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, bo przecież zarówno „akustyczny”, jak i „elektryczny” Hancock pojawiał się w różnych wcieleniach. Ograniczę się tylko do przykładów z elektrycznej ścieżki. Z jednej strony, wspomniane „Mwandishi” (1971) i „Future Shock” (1983), z drugiej, „Head Hunters” (1973) i „Feets Don't Fail Me Now” (1979), z trzeciej, „Mr. Hands” (1980) i „This Is Da Drum” (1995), z czwartej „Sunlight” (1978) i „Future 2 Future” (2001)...


    „Tak, myślę, że czasami za bardzo obiektywizujesz wywód, co sprawia, że niełatwo wychwycić granicę między tym co racjonalnie bezstronne, a osobiste”.

    Możliwe, że masz rację. Po prostu, uważam, że subiektywne spojrzenie na muzykę jest zbyt ograniczone, dlatego dobrze jest spojrzeć na dany problem z szerszej, bardziej zobiektywizowanej perspektywy. Wymaga to wprawdzie większego wysiłku, jednak summa summarum jest bardziej wiarygodne i wartościowe. Nasze wyobrażenia są ważne (szczególnie dla nas), ale nie możemy na ich podstawie formułować daleko posuniętych wniosków na temat wartości danej muzyki. Takiego podejścia często brakuje mi w rockowej krytyce muzycznej. W recenzjach dominuje subiektywistyczna, czasami wręcz egocentryczna narracja.

    OdpowiedzUsuń
  29. "Sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, bo przecież zarówno „akustyczny”, jak i „elektryczny” Hancock pojawiał się w różnych wcieleniach".

    Na pewno. Pamiętam, jakim rozczarowaniem był dla mnie debiut Hancocka (po tym, jak poznałem już Isles i Maiden). Liczę , że podyskutujemy jeszcze o Hancocku, kiedy poświęcisz mu odpowiedni wpis. U mnie jest tak, że poza Isles i Maiden uwielbiam jeszcze Sextant i Headhunters, natomiast np. Mwandishi - które, jak pamiętam, bardzo sobie cenisz - trochę mniej mi się podoba. Dlaczego? Być może dlatego, że nie przepadam za elektrycznym jazzem, a do Mwandishi to określenie pasuje najbardziej. U mnie - jeśli jazz to akustyczny - a jeśli "jazzujemy" elektrycznie to preferuję typowe fusion z wyraźnie podkreślonymi elementami rocka w dynamice, ekspresji i rytmie.

    OdpowiedzUsuń
  30. „Na pewno. Pamiętam, jakim rozczarowaniem był dla mnie debiut Hancocka (po tym, jak poznałem już Isles i Maiden)”.

    Z Hancockiem miałem na początku poważny problem, ponieważ mocno obrzydziły mi go dwie płyty. W latach 80., jeszcze jako łepek, poznałem „Future Shock” i było to dla mnie traumatyczne przeżycie. Do dzisiaj nie cierpię tej płyty. Na pewno kiedyś poświęce jej dłuższy tekst na blogu. Oczywiście w ramach „Antykanonu”. Jeśli chodzi o jego „akustyczne” wcielenie, to również dawno, dawno temu usłyszałem w radiowej „Dwójce” „Takin’ Off”. Album prezentował bodajże Tomasz Szachowski. Śmiertelnie mnie to wynudziło, a byłem nastawiony pozytywnie. Przez kilka lat znałem tylko to, dlatego Hancock kojarzył mi się z komercyjnym plastikiem i „muzealnym” mainstreamem.


    „Liczę , że podyskutujemy jeszcze o Hancocku, kiedy poświęcisz mu odpowiedni wpis. U mnie jest tak, że poza Isles i Maiden uwielbiam jeszcze Sextant i Headhunters, natomiast np. Mwandishi - które, jak pamiętam, bardzo sobie cenisz - trochę mniej mi się podoba”.

    Na pewno będzie okazja, bo mam zamiar opisać wszystkie płyty z lat 1969-1974. Poza tym jeszcze inne wybrane pozycje. Prędzej czy później przyjdzie czas na „Emperean Isles” - może pojawi się jakiś pretekst do kłótni. ;) Wszystkie płyty z okresu Mwandishi mają u mnie spokojnie 10/10. Taki jazz najbardziej lubię. Gdybym dzisiaj miał pokusić się o wybór ulubionych płyt z tego gatunku, to tylko davisowski „In A Silent Way” mógłby stanąć z nimi w szranki. „Head Hunters” bardzo lubię, choć nie ukrywam, że przeszkadzają mi elementy funku. Ocena byłaby bliska ideału, gdyby nie „Watermelon Man”, za którym, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadam. To już jest niestety zapowiedź tego, co nastąpi na późniejszych płytach.


    „U mnie - jeśli jazz to akustyczny - a jeśli "jazzujemy" elektrycznie to preferuję typowe fusion z wyraźnie podkreślonymi elementami rocka w dynamice, ekspresji i rytmie”.

    Czyli coś w rodzaju „Romantic Warrior”? Ten album jest dobrym wabikiem dla fanów rocka progresywnego. Dwie wcześniejsze płyty Return To Forever („Where Have I Known You Before, „No Mystery”) w niemałym stopniu również.

    OdpowiedzUsuń
  31. Romantic Warrior (który faktycznie bardzo lubię) to nie jest może najlepszy przykład, bo to specyficzne fusion - bliskie brzmieniom rocka symfonicznego. Ale owszem - o wiele bardziej wolę płyty Mahavishnu czy RTF niż wczesnego Weather Report.

    OdpowiedzUsuń