30.12.2022
MODERNIZM - TWÓRCY, DZIEŁA, INNOWACJE (1890-1930) 1/100
Niniejszym zaczynam nowy, bardzo obszerny cykl poświęcony modernizmowi. Do wyboru miałem dwa warianty. Pierwszy musiałby objąć całość problematyki, czyli circa lata 1890-1975. Siłą rzeczy, byłby bardziej syntetyczny i ogólnikowy. Drugi, bardziej szczegółowy, ograniczyłby się do pierwszych czterdziestu lat. Wybrałem drugą opcję, ponieważ wydała mi się bardziej ambitna i atrakcyjna. W innym razie opisy nierzadko przypominałyby notki encyklopedyczne.
Snując rozważania na temat świtu modernizmu dochodzimy do tyleż frapującego co kontrowersyjnego zagadnienia. Dokładnie chodzi o skojarzenia z wątkami, które dobrze znamy ze współczesnych czasów. Wystarczy, że rzucę hasło „Koniec muzyki”. Ileż razy słyszeliśmy takie opinie? Pojawiały się w radiu, telewizji, prasie muzycznej, na forach internetowych... Osoby głoszące takie poglądy są przeświadczone, że obecnie jesteśmy już tylko zdani na muzyczny recykling. Wszystko już było, trudno jest liczyć na permanentne przeobrażenia, dlatego w najlepszym razie pozostała nam tylko twórcza synteza starych elementów. Skończyła się muzyka popularna, jazz, w filharmoniach rozbrzmiewa zazwyczaj muzyka z odległych epok.Muszę przyznać, że fundamentalnie nie zgadzam się z opiniami formułowanymi przez konserwatystów/pesymistów, wedle których w muzyce już wszystko wymyślono. Pod koniec XIX wieku wielu osobom, podobnie jak niektórym teraz, na usta cisnęły się słowa: „Wszystko już było!”. Tymczasem czas pokazał, że, owszem, był to koniec, tyle że pewnego etapu w rozwoju muzyki artystycznej. Możliwości systemu tonalnego zdawały się być na wyczerpaniu. W ramach tej konwencji trudno było powiedzieć coś nowego. Ryszard Wagner już w „Tristanie i Izoldzie” (1857-1859) niemal odbijał się od ściany. Ryszard Strauss w swoich poematach symfonicznych i szczególnie operach („Salome”, „Elektra”) zrobił kolejny krok do przodu, jednak w dalszym ciągu były to eksperymenty w obrębie rozszerzonej tonalności. Rewolucyjne zmiany przyniosła dopiero twórczość kompozytorów działających aktywnie w pierwszych dekadach XX wieku.
Sztuka dźwięku Bartóka, Ivesa, Strawińskiego, Debussy'ego, Skriabina, Schönberga i innych nowatorów pokazuje, że dzięki niepospolitej kreatywności można mieć różne pomysły na muzyczny rozwój. Historia muzycznego modernizmu może być instruktywna dla współczesnego pokolenia muzyków i słuchaczy. Pokazuje bowiem, że nie ma czegoś takiego, jak „Koniec muzyki”. Mało tego, możliwe są różne drogi rozwoju. Innowacje wspomnianych odnowicieli języka muzycznego są nader wymowną egzemplifikacją tego zjawiska.
Drzewiej różnie to bywało. Były czasy bujnego rozwoju, były czasy stagnacji. To złożony proces, który zależy od wielu czynników. Zawsze jednak muzyka nieustannie zmieniała swoje oblicze. Tak jest i teraz. Nie sądzę, aby w przyszłości było inaczej. Żyjemy w czasach cywilizacji informatycznej, wiele rzeczy szybko się zmienia. Takie zjawiska mają wpływ na życie kulturalne. Ewentualne wojny i rewolucje z pewnością wpłyną na dynamikę przeobrażeń, tak podpowiada nam empiria. Nowe czasy to także nowe podejście do procesu twórczego. XX wiek jest w tym względzie nader instruktywny. Może pojawić się nowy sposób organizacji materiału dźwiękowego. W obrębie kultury europejskiej na modalności, systemie funkcyjnym dur-moll, dodekafonii czy też serializmie świat się nie kończy.
Wystarczy spojrzeć na systemy dźwiękowe w wielu „egzotycznych” krajach. Pokazuje to, że naprawdę można jeszcze wiele wymyślić. Eksploracje na polu rytmiki wciąż wydają się mieć przyszłość. W dobie baroku, klasycyzmu i romantyzmu ten obszar został ewidentnie zaniedbany. W XX wieku nastąpił wielki przełom – kłaniają się choćby innowacje Bartóka, Strawińskiego i Messiaena. Nowe instrumenty to nowe możliwości w zakresie szeroko pojętej faktury brzmieniowej. Ostatnie dziesięciolecia pokazują, że ciągle jest jeszcze wiele do odkrycia. Nowe czasy to także nowa muzyka, siłą rzeczy musi się więc zmieniać jej forma i treść. Dlatego nie wierzę w „Koniec muzyki”.
Płyta godna uwagi związana z tematem:
Claude Debussy - Cleveland Orchestra - Pierre Boulez - Images; Prélude à l'après-midi d'un faune; Printemps (1992)
W każdej części będę umieszczał minirecenzję płyty związanej z tematem. Tak jest również w tym przypadku, bo przecież Claude Debussy był jednym z odnowicieli języka muzycznego. Powyższy album wybrałem z dwóch względów. Po pierwsze, prezentuje bardzo wysoki poziom artystyczny. Po wtóre, znajdziemy na nim dwa względnie wczesne utwory francuskiego Mistrza. „Printemps”(1887) to jeszcze nie TEN Debussy, trzymający się bardziej neoromantycznego paradygmatu, aczkolwiek słychać już nieśmiałe sygnały, że idzie nowe. Najważniejszy jest jednak „Prélude à l'après-midi d'un faune” (1891-1894). To jedna z tych kompozycji, którą trudno jest przecenić. Z wolna krystalizował się wówczas nowy nurt muzyczny - impresjonizm, którego ten utwór był jedną z pierwszych manifestacji. Pierre Boulez uważał, że „Prélude à l'après-midi d'un faune” jest prawdziwym początkiem modernizmu. Koniecznie trzeba zwrócić uwagę na kilka elementów: „statyczną” narrację, wydelikaconą tkankę brzmieniową i wysublimowaną instrumentację. Ważnym segmentem płyty jest „Images Pour Orchestre”(1905-1912), który pochodzi już z dojrzałego okresu twórczości kompozytora. Pierre Boulez jest znakomitym interpretatorem muzyki autora „La Mer”, dlatego jeszcze nie raz pojawi się w rekomendacjach.
Eh, te progresywistyczne narracje... I Boulez jako mesjasz.
OdpowiedzUsuń"Możliwości systemu tonalnego zdawały się być na wyczerpaniu".
OdpowiedzUsuńTrzeba jednak dodać, że pod koniec XIX i na początku XX wieku w obrębie tradycyjnej tonalności (i to nie zawsze "rozszerzonej") powstały dzieła na miarę symfonii i koncertów Brahmsa, symfonii Dworzaka i wielkich symfonii Mahlera. Co oznacza, że w obrębie systemu dur-moll nadal można było tworzyć wielkie dzieła.
Nadal muzyka tonalna stanowi przeważającą większość twórczości kompozytorskiej. Wieści o wyczerpaniu okazały się przesadzone.
UsuńZ perspektywy czasu wiemy już, że tonalność ciągle może być ważnym elementem składowym języka harmonicznego. W latach 70. XX wieku, gdy zauważalny był spadek dynamiki awangardy, tonalność w różnych swoich mutacjach z wolna coraz częściej dochodziła do głosu. Później ten proces narastał. W nurtach neostylistycznych w rozmaity sposób mieszała się z nowinkami modernistycznymi. Dobrze słychać to choćby w „późnej” twórczości Pendereckiego. W pierwszej połowie XX wieku nawet radykalni przedstawiciele awangardy nadal flirtowali z tonalnością. Znamiennym przykładem jest Schönberg, który w swoich pierwszych kompozycjach dodekafonicznych był jeszcze dość ortodoksyjny. Z czasem uznał jednak, że bardziej elastyczne podejście do tematu stwarza większe możliwości rozwoju, dlatego w obrębie jednej kompozycji chętnie łączył fragmenty stricte dodekafoniczne z rozszerzoną tonalnością.
OdpowiedzUsuńSerialiści też potem proponowali własne koncepcje tonalności, np. Perle i TTT. Na szczęście obecnie już nie myśli się w kategoriach takich binarnych opozycji.
UsuńPamiętam taki cytat z książki brytyjskiego muzykologa Nicholasa Cooka (zresztą świetnej), że Schoenberg spodziewał się, że "nadejdzie czas, kiedy, jak się wyraził, mleczarze jadąc po mieście będą gwizdać muzykę serialną". Tak się oczywiście nie stało. Tradycyjna melodia nadal rządzi najszerzej pojętą muzyką popularną (i tą dobrą i tą złą). I chyba nigdy się to nie zmieni. A np. poezji stało się inaczej i wiersz wolny w dużej mierze wyparł tradycyjny wiersz z rytmem i rymem ( i to właśnie poeci amatorzy piszą niemal wyłącznie wierszem wolnym, abstrahując od ich jakości).
OdpowiedzUsuńPisząc o wyczerpaniu się możliwości muzyki tonalnej pod koniec XIX wieku, zapominamy o jednym bardzo ważnym aspekcie. Mianowicie o tym, że muzyka klasyczna w XVIII i XIX wieku (od baroku do dojrzałego romantyzmu) była muzyką z bardzo istotnym udziałem IMPROWIZACJI na żywo. Bach, Mozart, Liszt, Chopin, Paganini oraz tabuny innych kompozytorów (np. bardzo przeze mnie ceniony Belg z epoki romantyzmu Cesar Franck) IMPROWIZOWALI na koncertach - nigdy nie wykonywali utworów w dokładnie ten sam sposób. Podobnie czynili pianiści czy skrzypkowie wirtuozi. Ten element w dużej mierze znikł z filharmonii, a ci którzy go kontynuują - np. Nigel Kennedy czynią to odwołując się głownie do patternów jazzowych.
OdpowiedzUsuń„Pamiętam taki cytat z książki brytyjskiego muzykologa Nicholasa Cooka (zresztą świetnej), że Schoenberg spodziewał się, że "nadejdzie czas, kiedy, jak się wyraził, mleczarze jadąc po mieście będą gwizdać muzykę serialną".
OdpowiedzUsuńSchönbergowi chodziło pewnie o tzw. dodekafonię serialną, bo właściwy serializm zaczął się rozwijać dopiero w ostatnich miesiącach jego życia. Swoją drogą, ciekawe jak odebrałby totalny serializm? Niestety, nie mógł go usłyszeć. Autor „Verklärte Nacht” zmarł w 1951 roku, tymczasem messiaenowskie „Quatre Études De Rythme” powstały w latach 1949-1950 - druga etiuda „Mode De Valeurs Et D'Intensités” była utworem serialnym. W 1951 roku zaczyna się właściwy totalny serializm (np. „Sonata na dwa fortepiany” Karela Goeyvaertsa, „Structures” Bouleza i „Kreuzspiel” Stockhausena). Utwory Bouleza i Stockhausena zostały ukończone kilka miesięcy po śmierci Schönberga.
„Pisząc o wyczerpaniu się możliwości muzyki tonalnej pod koniec XIX wieku, zapominamy o jednym bardzo ważnym aspekcie. Mianowicie o tym, że muzyka klasyczna w XVIII i XIX wieku (od baroku do dojrzałego romantyzmu) była muzyką z bardzo istotnym udziałem IMPROWIZACJI na żywo. Ten element w dużej mierze znikł z filharmonii, a ci którzy go kontynuują - np. Nigel Kennedy czynią to odwołując się głownie do patternów jazzowych”.
To jest bardzo ważny wątek, dlatego w cyklu o modernizmie poświęciłem temu jeden ze szkiców. Wrócę do tego jeszcze w drugim cyklu, który teraz piszę, dokładnie o muzyce średniowiecza, bo tam było to jeszcze bardziej istotne. Jeśli chodzi o improwizację , to szalę przeważył ostatecznie Gustaw Mahler. Jego praktyka dyrygencka była w tym względzie ważnym punktem granicznym. Tak naprawdę było to jednak zwieńczenie długiego ewolucyjnego procesu.
OdpowiedzUsuń"Schönbergowi chodziło pewnie o tzw. dodekafonię serialną, bo właściwy serializm zaczął się rozwijać dopiero w ostatnich miesiącach jego życia".
To prawda, że u Schoenberga rzecz dotyczyła tylko organizacji dźwięku w obrębie oktawy, a nie np. rytmiki czy artykulacji, ale seria to jednak seria, tylko jest zakres był był po prostu węższy.
Stąd rozróżnienie - dodekafonia serialna, kiedy pisze się o muzyce Schönberga i serializm, w nawiązaniu do powojennej awangardy darmsztadzkiej. Ludziom i tak często się to myli, bo nie są to proste sprawy. Bogusław Schaeffer w jednej ze swoich książek (bodajże chodzi o „Mały informator muzyki XX wieku) napisał, że łapał na błędach nawet różnych muzykologów, którzy niewłaściwie używali pojęcia „dodekafonia”. Chodziło na przykład o to, że mówili, że ktoś tworzy muzykę w stylu dodekafonicznym. Nie ma czegoś takiego, jak „styl dodekafoniczny”, ponieważ jest to technika kompozytorska, w której można tworzyć kompozycje utrzymane w różnorodnej stylistyce. Kiedy posłuchałem sobie różnych dodekafonistów przekonałem się, że to prawda. W oparciu o taki system organizacji materiału dźwiękowego powstawały utwory ekspresjonistyczne, neoklasycystyczne, bliskie konwencji późnego neoromantyzmu.
OdpowiedzUsuńMnie też na pewno zdarzało się mylić te pojęcia. Nie czuję się mocny w zawiłościach muzyki współczesnej, bo nigdy nie interesowała mnie specjalnie awangarda. Dodekafonię biorę bardziej na chłopski rozum - podział oktawy (w zasadzie niepełnej bo 7 +5) na 12 równoprawnych dźwięków, bez centrum w postaci dźwięku, który określa tonikę - jest dla mnie jasny. W sumie traktuję to tak praktycznie - jak "niemelodyjną" modalność z 12 dźwiękami do dyspozycji zamiast 8 (wiem, że upraszczam kwestię, bo schoenbergowska seria miała jeszcze szereg dodatkowych obwarowań). Natomiast, w tym ,co się działo później po Schoenbergu - często już się gubię.
OdpowiedzUsuńOsoby, które słyszały pojęcie „dodekafonia”, może nawet o nim czytały, ale nie wiedzą, „jak to smakuje”, bo nie słuchają tzw. muzyki poważnej, powinny posłuchać Franka Zappy. Jeden z 22 segmentów „Brown Shoes Don't Make It” (1967) został napisany w technice dodekafonicznej. Swoją drogą, forma tej kompozycji jest w obrębie rocka nowatorska, dlatego również zasługuje na uwagę). Fragment dodekafoniczny - circa 2.10 – 3.00.
OdpowiedzUsuńA czy Ty potrafisz rozpoznać, czy dany utwór jest napisany w konkretnej technice serialnej? Ja jestem w takich przypadkach bezradny. I to nawet kiedy mam nuty przed sobą. "Normalne" nuty czytam dość biegle, natomiast kiedy mam do czynienia z awangardą zupełnie nie potrafię znaleźć zasady, jaką kieruje się harmonia utworu.
OdpowiedzUsuńDodekafonii trochę się nasłuchałem i to w różnym wydaniu - Schönberg, Berg, Webern, Strawiński, Krenek, Gołyszew, Hauer i inni. Może dlatego, na wysokim poziomie ogólności, czasami coś tam uda mi się określić. Z tym że musiałyby to być bardzo wyraziste przykłady. Również nie odróżniam różnych technik serialnych. Bardzo trudno byłoby mi również odróżnić utwór konsekwentnie atonalny od dodekafonicznego. W przypadku „Brown Shoes Don't Make It”Zappy pomocny był jeden trop. Czytałem analizę muzykologiczną jego muzyki. W pewnym miejscu autor wspomniał, że w tym utworze Zappa wykorzystał technikę dodekafoniczną. Posłuchałem utworu pod tym kątem i jestem przekonany, że to właśnie ten kilkudziesięciosekundowy segment, który podałem.
OdpowiedzUsuńNo właśnie - rozpoznawanie utworów atonalnych (np. odróżnienie aleatoryzmu od serializmu, czy utworów rzeczywiście skomponowanych w awangardowych technikach od hochsztaplerki np. we free jazzie), to jest najwyższy level. Nuty też nic nie mówią - bo co z tego, że wiem, jakich dźwięków użyto w akordach skoro nie układają się one w żaden "normalny" przebieg - nie da się rozpoznać tonacji - toniki i dominanty. Dlatego patrząc na fortepianowe utwory Stockhausena (a kiedyś nawet próbowałem dla "jaj" zagrać jeden z "Klaverstucków" na pianinie, odpadłem po paru taktach), mimo iż rozpoznaję nuty nie potrafię powiedzieć, czy są one wybierane przypadkowo, czy improwizowane (na poziomie kompozycji) czy komponowane wg jakiejś reguły.
OdpowiedzUsuńKlavierstücke Stockhausena można różnie oceniać, jednak, jeśli chodzi o muzykę fortepianową drugiej połowy XX wieku, są to kluczowe pozycje. Na tym polu Stockhausen okazał się jednym z najbardziej oryginalnych twórców. Poszerzenie skali brzmieniowej fortepianu, charakterystyczny sound, nowatorstwo formalne (vide Klavierstuck XI). Kontrowersyjny jest rzecz jasna jego ortodoksyjny „konstruktywizm” z okresu punktualistycznego, jednak akurat na gruncie muzyki fortepianowej było to również związane z innowacyjnością, co należy poczytać mu na plus.
OdpowiedzUsuńAle - jak widzę na RYM - oceniłeś płytę z Klaviertuck" na 3.5, czyli nienadzwyczajnie. Niżej niż np. utwory fortepianowe Schumanna. Co oznacza, że subiektywnie nie czerpiesz ze słuchania tej muzyki nadzwyczajnej radości.
OdpowiedzUsuńW mojej przymiotnikowej skali oceniania płyt 7/10 oznacza „dobra”. Oczywiście,w tym przypadku jest to ocena subiektywna. Nie biorę pod uwagę oryginalności i znaczenia kompozycji. Tak jak napisałeś, przede wszystkim chodzi o przyjemność słuchania. Trudno, aby punktualizm dostarczał takich uniesień, jak utwory Chopina, Liszta czy Debussy'ego. ;)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń"Trudno, aby punktualizm dostarczał takich uniesień, jak utwory Chopina, Liszta czy Debussy'ego. ;)" Ja to mówią: w punkt (haha)! Dlatego ja nie wierzę, aby większość "zwykłych" zjadaczy muzyki czerpała z muzyki Stockhausena, Xenakisa czy Cage'a taką przyjemność, jakby to np. wskazywały oceny ich dzieł na RYM. Myślę, że niepoślednią rolę odgrywa tu rodzaj snobizmu (często podświadomego). Inaczej jest z wytrawnymi specami od awangardy w rodzaju Bogusława Schaeffera, którzy słuchają tych utworów zupełnie inaczej niż my. Dla nich to może być spora gratka.
OdpowiedzUsuńMnie w tej muzyce intryguje osobliwa struktura i brzmienie. Nie jest dla mnie problemem fakt, że dana muzyka jest atonalna lub amelodyczna. Czasami mam ochotę posłuchać właśnie takich dźwięków. Stockhausena, czy też generalnie powojennej awangardy, nie słucham często, bo jednak bliżej jest mi do tej „normalnej” muzyki. Z czasem przekonałem się, że jednak bardziej odpowiada mi muzyka „poważna” z pierwszej połowy XX wieku. Jeśli chodzi o pozostałe epoki, to najmniej przekonuje mnie klasycyzm. Zapewne niejednego mocno by to zdziwiło, bo przecież w repertuarze filharmonicznym klasycyzm i romantyzm rządzą niepodzielnie.
OdpowiedzUsuńTeż miałem pod górkę z klasycyzmem. Jednak przed 7-8 laty nastąpił przełom - polubiłem koncerty fortepianowe Mozarta w wykonaniu Perahii (słuchałem ich non stop przez 2 tyg., pomagały mi w pisaniu) i poszło. Dziś bardzo lubię Mozarta (poza operami), akceptuję Haydna i doszło nawet do tego, że kupiłem (okazyjnie, bo płyty były po 1 euro) CD z innymi kompozytorami z tej epoki - osławionym Salierim, Boyce'm, Monnem. Słucham ich dość często i muszę powiedzieć, że bardzo mnie ta muzyka relaksuje. Czy mówiąc o klasycyzmie masz na myśli również Beethovena? Czy traktujesz go - tak jak w sumie się powinno - zupełnie indywidualnie.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o koncerty fortepianowe Mozarta, to im więcej ich słuchałem, tym większe miałem problemy z ich rozróżnieniem. Niektóre nawet przypadły mi do gustu. Tak czy inaczej, na tle romantycznych i późniejszych, są znacznie mniej zindywidualizowane. Inaczej wygląda sprawa z muzyką sakralną. Niektóre utwory mocno mnie zauroczyły. Najbardziej: Requiem, Exsultate, Jubilate, Große Messe C-moll, Messe C-dur Kronungmesse, Vesperae Solennes de Confessore. Rzecz jasna prym wiedzie Requiem.
OdpowiedzUsuńGorzej jest z Haydnem. Jego muzyka świecka spływa po mnie, jak woda po gęsi. Konia z rzędem temu, kto wyznaje się w symfoniach. Tutaj również kłania się indywidualizacja. Lepiej jest w przypadku muzyki sakralnej, choć na tym polu wolę jednak Mozarta. Przede wszystkim na myśli mam msze na czele z Missa C-dur „In Tempore Belli”.
Beethoven to faktycznie insza inszość. U mnie to ścisła czołówka „poważnych” kompozytorów. No i można pławić się w świetnej muzyce fortepianowej, a dobrych interpretacji jest od metra.
"Jeśli chodzi o koncerty fortepianowe Mozarta, to im więcej ich słuchałem, tym większe miałem problemy z ich rozróżnieniem. Niektóre nawet przypadły mi do gustu".
OdpowiedzUsuńTo prawda! W zasadzie też ich nie rozróżniam (mam 4 w wykonaniu Perahii na dwóch dyskach i 2 wykonaniu Serkina z Abbado). Nie ma to znaczenia - słucham muzyki inaczej niż np. Chopina czy Liszta, nie skupiam się tak na szczególe, wystarczy, że płynie. Znakomicie sprawdza się to w pracy - tzn. bardzo dobrze mi się przy niej pisze. Natomiast symfonie (przynajmniej te najlepsze - późne) są już bardzo wyraźnie zindywidualizowane - Praska, Jowiszowa (tę najczęściej sobie nucę) ,Haffnerowska, Paryska - mają bardzo wyraziste tematy.
Requiem było jedynym utworem Mozarta, który lubiłem, zanim zacząłem go szerzej słuchać. Mszę koronacyjną mam i lubię, choć słucham stosunkowo rzadko.
Haydn może "spływać", chodzi bardziej o pewne uczucie relaksu - na pewno nie angażuje mnie tak jak Beethoven, romantycy, Szostakowicz czy Bartok. Po jego symfonie czasami sięgam, nie przekonałem się natomiast do "Stworzenia świata".
Do „Stworzenia świata” podchodziłem kilka razy i za każdym razem mocno odbiłem się od ściany.
OdpowiedzUsuń