Robert Schumann - Klavierwerke - Wilhelm Kempff (1991)

 


14.12.2022


Z Schumannem, podobnie jak z całym romantyzmem, dość długo miałem problemy natury „adaptacyjnej”. Podobnie było w przypadku klasycyzmu (nie licząc Beethovena). Dzięki twórczości Chopina zdołałem się z nim zaprzyjaźnić, choć nie do końca. O ile lubię muzykę fortepianową, to już w przypadku innych form twórczości mam trochę pod górkę, nawet z muzyką orkiestrową.

W przypadku Schumanna lody zostały przełamane dzięki czteropłytowej edycji kompaktowej Deutsche Grammophon. Na „Klavierwerke” zebrano różne podejścia do muzyki Schumanna dokonane przez Wilhelma Kempffa. W latach 1967-1975 niemiecki mag fortepianu nagrał sporo utworów tego kompozytora. Wtedy ukazywały się na różnych płytach analogowych. W 1991 roku zostały zebrane w jednym miejscu i ładnie wydane. Z perspektywy czasu, znając już względnie dobrze fortepianowy dorobek Schumanna, muszę stwierdzić, że wybór utworów jest bardzo udany. Niewiele dodałbym do tego zestawu. Trochę szkoda, że zabrakło miejsca dla młodzieńczych „Wariacji Abegg” oraz późnego „Gesänge Der Frühe”. Najbardziej brakuje mi „Faschingsschwank Aus Wien”. W tym ostatnim przypadku mamy jednak do czynienia z rozbudowaną, pięcioczęściową kompozycją. Siłą rzeczy box musiałby zostać powiększony o jedną płytkę.

Wilhelm Kempff jest uważany za jednego z najlepszych pianistów XX wieku. Szczególnie zasłynął z interpretacji dzieł kompozytorów z germańskiego kręgu kulturowego (Bach, Mozart, Beethoven, Schubert, Brahms). Nie inaczej było w przypadku muzyki Roberta Schumanna. „Książę fortepianu” stworzył ikoniczne interpretacje, które do dzisiaj mogą być istotnym punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń pianistów. Na przestrzeni lat nasłuchałem się trochę muzyki Schumanna i muszę przyznać, że do nagrań Kempffa zawsze wracam z dużą przyjemnością. Audiofilów być może lekko przerazi wiekowość rejestracji, dokonanych dla Deutsche Grammophon. Moim zdaniem, trudno narzekać na jakość dźwięku. Można w pełni rozkoszować się muzyką.

Często typowym rysem twórczości Schumanna była oryginalna narracja „kalejdoskopowa” - krótkie, treściwe, zwarte tematy. Utwory składały się z kilkunastu miniatur, które były mocno zróżnicowane pod względem fakturalnym. Dobrym przykładem mogą być: „ Études Symphoniques”, „Carnaval” i „Kreisleriana”. Kempff, dzięki swojej nieprzeciętnej technice i wrażliwości, potrafi uwydatnić bogactwo tematyczne, dynamiczne i agogiczne schumannowskiej muzyki. Nie eksponuje przesadnie swojej osoby, nade wszystko zależy mu na tym, aby wiernie oddać ducha tej na wskroś romantycznej muzyki.

W zestawie dominują utwory z mojego ulubionego okresu w twórczości niemieckiego kompozytora. Circa chodzi o lata 1830-1840, czyli wczesne opusy - od pierwszego do dwudziestego trzeciego. W owym czasie Schumann w pełni skoncentrował się na muzyce fortepianowej. No i dobrze, bowiem, wedle mojego przekonania, to właśnie na tym obszarze stworzył swoje najwybitniejsze dzieła. Szkoda, że nie poszedł drogą Chopina i nie skupił się niemal bez reszty na kompozycjach fortepianowych. Tak na marginesie - Chopin doskonale wiedział w czym jest naprawdę dobry oraz jakie ma deficyty, dlatego całe szczęście, że nie dał się namówić na pisanie symfonii i oper.

Co można polecić osobom chcącym wejść w muzyczny świat Schumanna? Najlepiej zacząć od największych perełek. Sztandarowe przykłady to: „Davidsbündlertänze”, „Carnaval”, „ Études Symphoniques”, Kinderszenen” czy też „Kreisleriana”. Bardziej klasyczną formę mają sonaty fortepianowe oraz zbliżona do nich kształtem Fantasie C-dur, op. 17. Gdybym miał pokusić się o wybór ulubionej kompozycji Schumanna, postawiłbym na ostatni z wymienionych. W interpretacji Wilhelma Kempffa jest po prostu czarowna. Czteropłytowy zestaw z muzyką Schumanna może być dobrym wstępem nie tylko do jego muzyki, ale, generalnie, fortepianowej twórczości doby romantyzmu.

Na koniec małe uzupełnienie. W 2010 roku ukazało się rozszerzone, pięciopłytowe wydanie boxu. Na bonusowym pojawił się między innymi słynny koncert fortepianowy a-moll, op. 54.

 

Ocena: 9/10


46 komentarzy:

  1. Ja- odwrotnie niż Ty- wyssałem muzykę romantyczną z mlekiem matki (bo faktycznie we wczesnym dzieciństwie płyty z muzyką Chopina, Schuberta, Francka, Czajkowskiego, Rimskiego-Korsakowa czy Rachmaninowa były słuchane przez moją mamę niemal non stop). Do dziś szeroko traktowany romantyzm (łącznie z neoromantyzmem) pozostaje moim ulubionym okresem muzyki klasycznej. Będę trochę polemizował odnośnie Schumanna. Jego cykle fortepianowe mają ogromnie dużo uroku- uwielbiam programowy "Karnawał" z pastiszami muzyki Chopina, Bacha, Paganiniego i wariacją na temat "Czarnych oczu" ("Chiarina") bardziej rosyjską niż fortepianowe miniatury Czajkowskiego. "Sceny dziecięce" i Papillon" też piękne. Ale jednak to jest zupełnie inny kaliber muzyki fortepianowej niż Chopin, Liszt, Skriabin czy Rachmaninow. To tak jakby Procol Harum zestawić, powiedzmy, z Crimson. Cenię sobie koncert fortepianowy a-moll (orkiestra jest lepiej zintegrowana z fortepianem niż u Chopina czy Schuberta i jakby zapowiada już koncerty Brahmsa, choć nie ma części tak znakomitej jak szopenowskie Larghetta). Zgadzam się, że Fantazja to jego najlepszy utwór fortepianowy. Niemniej - uważam, że chyba lepiej w przypadku Schumanna zacząć od symfoniki. Symfonia Reńska kapitalna - z cudowną pierwszą częścią, IV niewiele jej ustępuje. Do tego świetna uwertura "Manfred" i śliczny Koncert wiolonczelowy.
    Co do Kempffa - mam w jego wykonaniu  4 "Sonaty" Beethovena (same klasyki "Księżycowa", "Appasionata", "Patetyczna"  i "Waldsteinowska" oraz krążek z utworami fort Brahmsa. Powściągliwy, chłodny styl - minimum ozdobników  -maksimum treści.  Mało kontrastów, tempa "zegarowo-miarowe" jak pochód wojsk Wermachtu, nie przepada za rubato! Jest to bardzo teutońskie, ale mało romantyczne - generalnie nie bardzo mi odpowiada.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przypomniałem sobie właśnie po wielu latach te płytę Kempffa z Sonatami Beethovena i muszę nieco skorygować poprzednia opinie . To są wysmakowane interpretację, oszczędne, ale liryczne i oczywiście rubata też jest sporo. Niemniej rezerwa i jakby celowe unikanie szybszych temp czy mocniejszych akordów (np. w Patetycznej) sprawia wrażenie chłodu i pewnej beznamiętności. Zobaczymy jak wypadnie poetork z Brahmsem.

    OdpowiedzUsuń
  3. „Ale jednak to jest zupełnie inny kaliber muzyki fortepianowej niż Chopin, Liszt, Skriabin czy Rachmaninow. To tak jakby Procol Harum zestawić, powiedzmy, z Crimson”.

    W sumie podzielam ten pogląd. Utwory fortepianowe Chopina i Liszta są o klasę lepsze. Tylko że w tej dziedzinie to jest artystyczny Mount Everest. Skriabina również cenię wyżej niż Schumanna. Z muzyką fortepianową Rachmaninowa mam pewien problem, bo chyba nigdy jakoś szczególnie mnie nie zachwyciła. Na myśli mam stricte fortepianową, bo inaczej sprawa wygląda w przypadku koncertów fortepianowych. II i III są znakomite.

    Gdy czytałem książkę Alfreda Einsteina „Muzyka w epoce romantyzmu” mocno zdziwiła mnie jego opinia w kontekście Schumanna i Chopina. Einstein niedwuznacznie sugerował, że pod pewnymi względami muzyka fortepianowa Schumanna jest lepsza/ciekawsza. Nie pamiętam teraz dokładnie, jakich słów dokładnie użył. Niemniej dla mnie było to bardzo kontrowersyjne, bo jednak Chopin znacząco przewyższał Schumanna w dziedzinie muzyki fortepianowej. Niejednokrotnie uderzające było to, że w swojej książce, swoją drogą, naprawdę ciekawej i wartościowej, autor był mocno germanocentryczny.

    „Cenię sobie koncert fortepianowy a-moll (orkiestra jest lepiej zintegrowana z fortepianem niż u Chopina czy Schuberta i jakby zapowiada już koncerty Brahmsa, choć nie ma części tak znakomitej jak szopenowskie Larghetta)”.

    Koncert a-moll to u mnie TOP 3 Schumanna. Bardziej podoba mi się tylko wspomniana Fantazja c-dur, op. 17 i Carnaval. Chopinowskie koncerty fortepianowe mają swoje wady (orkiestracja!), ale Larghetta faktycznie są znakomite.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zdarzają się bardzo krytyczne opinie na temat Chopina - dosadnie krytykował go np. Glenn Gould. Ja Rachmaninowa łykam wszystko - i na fortepian solo (Preludia, Etudes-Tableaux, fantastyczną Sonatę b-moll) i oczywiście znakomite koncerty fortepianowe i muzykę orkiestrową z genialnym poematem symfonicznym "Wyspa umarłych" na czele (Top 10 moich utworów symfonicznych w ogóle).
    Odnośnie Schumanna to muszę przypomnieć sobie jego utwory kameralne: kwartety i kwintety. W tej mierze romantycznym mistrzem był Schubert, utworów Schumanna zupełnie nie pamiętam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Można jeszcze dodać, że sam Schumann jako młody krytyk muzyczny wypowiadał się o Chopinie z wielkim entuzjazmem (słynne "panowie, oto geniusz" i słowa o "armatach ukrytych w kwiatach" - tę metaforę opisującą muzykę Chopina uważam za kapitalną). Nie pamiętam natomiast, jak Chopin oceniał muzykę Schumanna.

    OdpowiedzUsuń

  6. „Odnośnie Schumanna to muszę przypomnieć sobie jego utwory kameralne: kwartety i kwintety. W tej mierze romantycznym mistrzem był Schubert, utworów Schumanna zupełnie nie pamiętam”.

    Utwory kameralne Schuberta są o klasę lepsze. Szczególnie te z dojrzałego okresu twórczości. Swoją drogą, z Schubertem również długo nie mogłem się zaprzyjaźnić. Jak zwykle opory pomogła przełamać muzyka fortepianowa. W tej dziedzinie Schuberta również cenię wyżej niż Schumanna.

    „Nie pamiętam natomiast, jak Chopin oceniał muzykę Schumanna”.

    To ciekawy wątek. Pojawia się często w książkach o Chopinie. Niezbyt cenił jego twórczość. Trudno znaleźć jakiekolwiek pozytywne opinie na temat twórcy „Karnawału”. Nie grał jego utworów, nie polecał swoim uczniom. Generalnie, Schumann jako człowiek niespecjalnie go interesował. Chopin bardzo rzadko wyrażał się pochlebnie na temat współczesnych mu kompozytorów. Niezbyt cenił również kompozycje Liszta, choć akurat z nim pozostawał w dobrych relacjach. Moim zdaniem to prawdopodobnie uległoby zmianie, bo do czasu śmierci Chopina Liszt nie wszedł jeszcze na swój najwyższy level. Dopiero na początku lat 50. zaczęły się ukazywać jego arcydzieła. Utwory z lat 30. i pierwszej połowy 40. to zdecydowanie jeszcze nie jest TO.

    Nie wiem, czy czytałeś monumentalną pracę profesora Mieczysława Tomaszewskiego - „Chopin. Człowiek, dzieło, rezonans”. Świetna pozycja dla chopinologów. Do tej pory to najlepsza książka o naszym Mistrzu, jaką czytałem. Tomaszewski był zresztą wybitnym specjalistą w tym temacie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Do Schuberta też nie od razu się przekonałem - oprócz "Symfonii niedokończonej", którą znałem od dzieciństwa, a dodatkowo jeszcze później stwierdziłem z zachwytem, że temat I części stanowi główny leitmotiv w "Smerfach". Dziś lubię większość jego twórczości oprócz pieśni.
    Nie deprecjonowałbym wirtuozowskiego dorobku Liszta - za życia Chopina skomponował przecież 2 koncerty fortepianowe, etiudy - czyli utwory mistrzowskie. Liszt był też największym wirtuozem fortepianu tamtej epoki (a jeśli mówimy o rywalach, to blisko był Thalberg a nie Chopin), gigantyczna gwiazdą i na pewno Chopin zazdrościł mu powodzenia w tym obszarze (i możliwości wykonawczych).
    Prof. Tomaszewskiego oczywiście znam, ale książki niestety nie czytałem. Zresztą od ładnych paru lat nie sięgnąłem po żadną książkę muzyczną (poza tymi, które dostałem do recenzji i musiałem je przeczytać z obowiąku). Chyba się po prostu "przeczytałem". Zresztą dotyczy to w ogóle biografii i literatury faktu. Od dwóch-trzech lat czytam wyłącznie literaturę piękną - pewnie ten stan minie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  9. Majtnąłem co do koncertów fortepianowych Liszta, bo sprawdziłem przed chwilą, że finalne wersje powstały dopiero w latach 50 (pierwszy) i na początku 60 (drugi). Wcześniej tylko szkice. Miałem absolutne przekonanie, że Liszt miał w repertuarze te koncerty wcześniej - jeszcze za życia Chopina.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ano właśnie, obydwa koncerty fortepianowe ujrzały światło dzienne już po śmierci Chopina, podobnie zresztą jak świetny „Totentanz”, który na dobrą sprawę również możemy traktować jak koncert fortepianowy. Trzecim przykładem, który wymieniłeś, były etiudy. Liszt na przestrzeni lat napisał trochę różnych etiud, dlatego nie do końca wiem, które dokładnie miałeś na myśli. Jeśli określiłeś je jako „mistrzowskie”, to na pewno nie chodziło o młodzieńcze „Étude en douze exercices”. Mamy jeszcze „Études d'exécution transcendante d'après Paganini”, które powstały mniej więcej w tym samym czasie, co druga wersja „Etiud transcendentalnych”. Tyle że to również wydaje mi się mało prawdopodobne, bo przecież nie są to jakieś szczególnie reprezentatywne utwory Liszta. Zapewne miałeś na myśli wspomnianą już drugą wersję „Etiud transcendentalnych”, która powstała w drugiej połowie lat 30. W repertuarze koncertowym oraz na płytach pojawia się incydentalnie. Liszt nie był z nich zadowolony, dlatego ponownie wziął je na warsztat i przerobił. Swoją pracę skończył trzy lata po śmierci Chopina. Druga wersja była podobno najbardziej wirtuozerska. Jak wiadomo, Chopin nie przepadał za ekspansywną wirtuozerią, co mogło mieć wpływ na jego ocenę etiud.

    Nie da się ukryć, że w obrębie tej formy Liszt stworzył kilka pozycji wybitnych. Zaliczyłbym do nich nie tylko dojrzałą wersję „Etiud transcendentalnych”, ale także prześliczne „Trois études de concert” i „2 Konzertetüden”. To perły dziewiętnastowiecznej pianistyki. „Trois études de concert” Liszt ukończył w 1849 roku, natomiast ostatni z wymienionych w pierwszej połowie lat 60. Nieraz zastanawiałem się, jak odebrałby je nasz Mistrz, gdyby tylko miał sposobność je usłyszeć.

    OdpowiedzUsuń
  11. Totetanz wspaniały - to był wielki "hicior".Miałem oczywiście na myśli "Etiudy transcendentalne". Tutaj akurat pamiętam rzecz dość dobrze. Wersja z lat 30 nie różni się zbytnio od tej z lat 50 - zmiany są kosmetyczne, w tej drugiej Liszt uprościł niektóre aspekty techniczne (np. zlikwidował interwały decymy), ale nie w celu zmniejszenia ich wirtuozowskiego charakteru, tylko po to, żeby mogli je wykonywać pianiści o mniejszych dłoniach (branie wyjątkowo dużych interwałów, takich jak decyma czy duodecyma to naturalne ograniczenie pianisty - jak ma się małe dłonie, to nic się z tym nie da zrobić, choćby się było wielkim wirtuozem - można natomiast przenieść odpowiedni dźwięk np. z prawej ręki do lewej). Plus nadał etiudom programowy charakter opatrując je tytułami..
    Należy też pamiętać, że istnieje zasadnicza różnica między etiudami Liszta i Chopina. U Chopina - mimo wybitnych walorów wyrazowych i melodycznych - są to jednak etiudy sensu stricto - w tym sensie, że każda służy ćwiczeniu jakiegoś JEDNEGO elementu warsztatu pianisty, co w samym założeniu nie różni się np. o Etiud Czernego (np. arppegia obydwu rąk jak w "Rewolucyjnej", gra na czarnych klawiszach jak w "Ges -Dur", podkładanie palców, gra w oktawach itd.). Tymczasem Etiudy Liszta to są kompleksowe "monstery"- tych elementów technicznych jest mnóstwo i w zasadzie one nie są już nawet do ćwiczenia - pianista siadający do Etiud Liszta niczego już tak naprawdę nie ćwiczy - wszystko musi umieć w stopniu doskonałym, inaczej z nimi sobie nie poradzi. Pewnie dlatego np. w progrocku - pojawiają się sporadycznie etiudy Chopina (np. C-dur w Memoirs Emersona - zresztą słabo zagrana, czy Rewolucyjna u Renaissance), a etiud Liszta nikt nie cytuje ani nie parafrazuje (Wakeman nie był w stanie się z nimi zmierzyć na Lisztomanii i trzeba było się posiłkować dodatkowym pianistą).

    OdpowiedzUsuń

  12. „Tymczasem Etiudy Liszta to są kompleksowe "monstery"- tych elementów technicznych jest mnóstwo i w zasadzie one nie są już nawet do ćwiczenia - pianista siadający do Etiud Liszta niczego już tak naprawdę nie ćwiczy - wszystko musi umieć w stopniu doskonałym, inaczej z nimi sobie nie poradzi”.

    Jak najbardziej. Dotyczy to w zasadzie wszystkich wspomnianych przez nas etiud, choć w „Etiudach transcendentalnych nagromadzenie trudności technicznych jest zdecydowanie największe.

    „Pewnie dlatego np. w progrocku - pojawiają się sporadycznie etiudy Chopina (np. C-dur w Memoirs Emersona - zresztą słabo zagrana, czy Rewolucyjna u Renaissance), a etiud Liszta nikt nie cytuje ani nie parafrazuje (Wakeman nie był w stanie się z nimi zmierzyć na Lisztomanii i trzeba było się posiłkować dodatkowym pianistą)”.

    Problemem Wakemana jest między innymi to, że jest „jednorękim bandytą”. Dlatego jego partie lewej ręki ograniczają się do ostinatowych lub stosunkowo prostych struktur basowych. Emerson jest pod tym względem bardziej wszechstronny.

    Nie przepadam za utworami klasycznymi granymi przez rockmanów. Podobnie jest w przypadku rockowych transkrypcji tzw. muzyki poważnej. Zdecydowanie udane, które jednocześnie byłyby wartością dodaną to wyjątkowo rzadkie zjawisko. Swoją drogą, już od dawna chciałem Cię spytać o Twoje ulubione rockowe transkrypcje klasyki. Takie, pod którymi mógłbyś się podpisać dwoma rękami. Gdybym sam miał wymieniać, wystarczyłoby palców u jednej ręki.

    OdpowiedzUsuń
  13. Odnośnie Liszta - to nie chodzi tylko o potężne trudności techniczne, ale i o samą strukturę utworów. U Chopina nawet najbardziej "epickie" etiudy jak "Rewolucyjna" czy C-moll (ostatnia z drugiego cyklu) są jednorodne w sensie przebiegów harmonicznych i jednowątkowe w sensie formy. Natomiast u Liszta to są często potężne, wielowymiarowe struktury (np. moja ulubiona Mazepa czy Paysage). W tym sensie Etiudom Liszta bardziej odpowiadają szopenowskie ballady czy scherza.

    OdpowiedzUsuń
  14. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  15. Oczywiście masz rację co do Wakemana. Natomiast akurat w drugiej części suity z "Love Beach", którą otwiera Etiuda C-Dur, Emerson pokazuje, że daleko mu do naprawdę wirtuozowskiego poziomu gry na fortepianie (jeśli przyjmiemy kryteria klasyczne). Nie chodzi o sam pomysł - ten jest super, Etiuda bardzo pasuje do utworu- bardzo fajnie zrobiona jest też jej wariacja w dalszych częściach i sama część stanowi najlepszy moment tej niezbyt udanej płyty. Tylko o szybkość wykonania, na której Emerson poległ (i to paradoks, bo przecież szybkość gry była jego wizytówką) Gra zdecydowanie za wolno, nie radzi sobie z istotą tej etiudy czyli nieskazitelnym, ultraszybkim prowadzeniem prawej ręki (lewa - melodyczna, jest prosta) przez skalę (tam jest naprawdę niesamowita gimnastyka palców) tak aby osiągnąć efekt perlistych kaskad dźwięku. Swoją drogą, niektórzy uważają, że i Chopin grał tę etiudę dużo wolniej niż współcześni pianiści, więc może w tym sensie Emerson gra bardziej w duchu Chopina (choć nie sądzę, żeby taki był jego zamiar, raczej to ograniczenia techniczne). Trudno z tego czynić wielki zarzut, bo to jednak był pianista rockowy nie klasyczny.

    Ulubiony transkrypcje klasyki? Zgodzę się z Tobą - Toccata ELP jest bezkonkurencyjna. I zgadzam się, że dobrych przeróbek nie ma wiele. Podoba mi się przeróbka Danse macabre grupy Esperanto - o wiele bardziej zachowawcza niż Toccata, ale naprawdę zagrana z polotem i wirtuozerią.Nie tak dawno wróciłem do 'Szecherezady Collegium Musicum i uważam, że też jest ciekawa - barbarzyńska, "knajacka", ale czuć w tym osobowość i nerw - to jest indywidualne podejście Vargi do tematu ( a np. koncert Haydna jest zupełnie na sztywno zagrany). Uważam też, że Guruh Gipsy świetnie poradziło sobie z fragmentami Poloneza- Fantazji w Chopin Larung - bardzo oryginalny pomysł- no ale ten utwór trudno traktować jako pełną transkrypcję. Podobnie jak solo Kravetza z dwójki Frumpy (środek pierwszego utworu) oparte na temacie z Bacha - niewiarygodne solo, najlepsza organowa partia solowa nawiązująca do Bacha, jaką słyszałem w rocku (a tych akurat jest bardzo dużo). I to chyba tyle tak ad hoc. A u Ciebie co jest po Toccacie?

    OdpowiedzUsuń
  16. Tak naprawdę są tylko dwie transkrypcje, pod którymi podpisałbym się obiema rękami. „Toccata” tria Emerson , Lake & Palmer faktycznie jest bezkonkurencyjna. Poziom wykonania, kreatywność, wartość dodana, nowoczesny język muzyczny, w niektórych aspektach innowacyjność. Ciekawe, że transkrypcje klasyki tego zespołu prezentują tak zróżnicowany poziom. Na drugim biegunie postawiłbym „Taniec rycerzy” z „Romea i Julii” Prokofiewa. Strasznie to siermiężne i zupełnie bez pomysłu. Swoją drogą, „Black Moon”, z którego to „cudo” pochodzi, to denny album (nie licząc kilku fragmentów).

    Drugim jest „The Devil's Triangle” Karmazynowego Króla. Tutaj pewnie jesteś zdziwiony, bo, o ile mnie pamięć nie myli, przed laty pisałeś o nim krytycznie. Cenię ten utwór z kilku względów. Nie jest to po prostu banalne zagranie znanego kawałka z klasyki. Punktem wyjścia jest ,,Mars” z cyklu „Planet” Holsta, jednak karmazynowa wersja tego dzieła to już rzecz mało przypominająca pierwowzór. Holsta trudno nazwać progresywnym kompozytorem, to było jednak dość zachowawcze podejście do muzyki. Takie typowo angielskie, jak na tamte czasy („Planety” powstały w czasie I wojny światowej). Niezwykle rzadko zdarza się, aby wykonawca rockowy pokusił się o unowocześnienie języka harmonicznego w porównaniu z pierwowzorem, jednocześnie, dzięki różnym zabiegom fakturalnym, sprawił, że istotnie mieliśmy do czynienia z nową jakością. Dzięki temu „The Devil's Triangle” nie jest dźwiękową ramotką. To ważne, bo przecież w przypadku tzw. rocka symfonicznego nader częstą praktyką było nawiązywanie do muzyki z odległych epok (barok, klasycyzm, romantyzm, neoromantyzm). W kontekście tego utworu warto jeszcze zwrócić uwagę na jeden aspekt - ciekawe i dość śmiałe eksperymenty z amelodycznością. W utworze niemal zanika tradycyjny czynnik melodyczny. Uwagę zwraca bardzo konsekwentne operowanie dynamiką, co prowadzi do diabolicznej kulminacji w finale. „The Devil’s Triangle” to, wedle mojego przekonania, przykład twórczego i oryginalnego odczytania kompozycji klasycznej.

    OdpowiedzUsuń
  17. O crimsonowskim "Marsie" zapomniałem - z tym że zdecydowanie preferuję wersję, którą zespół grał na koncertach jeszcze przed nagraniem drugiej płyty (mam box Epitaph i tam są 2 wykonania Marsa). To jest transkrypcja sensu stricto, świetna interpretacja- uproszczona, ale bardzo sugestywna. Devils Triangle to bardziej własna kompozycja oparta na temacie z Marsa potraktowanym jako punkt wyjścia - doceniam pomysł na dekonstrukcję, natomiast utworu słucham rzadko i bez zbytniej przyjemności.
    Natomiast Planety uwielbiam - to jest dla mnie ideał muzyki klasycznej. Nie uważam, żeby Holst był zachowawczy. Trzon jest oczywiście neoromantyczny, ale niemal w każdej kompozycji słychać wpływ nowej muzyki: w Marsie jest to brutalizacja i intensywność rytmiczna - metrum 5/4 (wpływ Strawińskiego), w Merkurym występuje bitonalność, Uran ma skomplikowaną, połamaną rytmikę, a Neptun to jest w ogóle odjazd- utwór zapowiadający minimalizm, bardzo nowoczesny harmonicznie. Fantastyczna suita!

    OdpowiedzUsuń
  18. "Niezwykle rzadko zdarza się, aby wykonawca rockowy pokusił się o unowocześnienie języka harmonicznego w porównaniu z pierwowzorem, jednocześnie, dzięki różnym zabiegom fakturalnym, sprawił, że istotnie mieliśmy do czynienia z nową jakości".
    To prawda, ale to nie jest obligatoryjne. Można potraktować utwór klasyczny jako standard - nie dodawać wiele od siebie, ale wykonać go z polotem, smakiem i brawurą. Sęk w tym, że i takich wersji nie ma zbyt wiele. "Taniec szkieletów" Saint Saensa w wykonaniu Esperanto spełnia wg mnie takie kryteria - jest to mniej kreatywne podejście, ale bardzo udane. Podobnie - w szerszym kontekście - było z Focus. Ich generalne podejście do muzyki klasycznej (w tym dawnej) bardzo mi odpowiada - nie grali rzeczy bardzo nowatorskich , ale flirtowali z nią z erudycją, wdziękiem, lekkością - osiągając czasem efekty zbliżone się do arcydzieła (za arcydzieło klasycyzującej stylizacji uważam np. "Katedrę w Strasbourgu"). Swoją drogą - nie pamiętam, żebyś kiedyś coś pisał o Focus - chyba nie bardzo ich cenisz?

    OdpowiedzUsuń
  19. "Ciekawe, że transkrypcje klasyki tego zespołu prezentują tak zróżnicowany poziom. Na drugim biegunie postawiłbym „Taniec rycerzy” z „Romea i Julii” Prokofiewa. Strasznie to siermiężne i zupełnie bez pomysłu. Swoją drogą, „Black Moon”, z którego to „cudo” pochodzi, to denny album (nie licząc kilku fragmentów)".

    Wg mnie najgorszą przeróbką ELP jest "Stary zamek" z Obrazków. Ta improwizacja na motywach tematu brzmi tandetnie. Generalnie charakter utworu zupełnie nie pasuje do stylu grupy i zmienia piękny utwór w jakiś w jakiś niesamowicie odpustowy kicz (w przeciwieństwie np. do Chatki Baby Jagi czy Gnoma, które wyszły fajnie). Bardzo się dziwię, że Emerson nie wziął na warsztat Bydła zamiast Starego Zamku- bo to numer jakby specjalnie napisany dla ELP - ciężki, potężny, z narastającym crescendo, wyobrażam sobie jak dobrze mógłbym zabrzmieć z hammondami i finałem z fanfarami mooga i kotłami Palmera. Niby wybór Emersona miał swoją logikę - wziął (oprócz promenad)" dwa pierwsze i dwa ostatnie kawałki z cyklu, ale opracowanie Starego Zamku zamiast Bydła to wg mnie duże nieporozumienie.

    OdpowiedzUsuń
  20. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  21. Jeszcze odnośnie Holsta, to nie wiem, jaką interpretację Planet posiadasz (albo jakiej słuchałeś), bo nie wszystkie brzmią dobrze. Ja mam klasyczną Karajana z 62 r. no i to jest niesamowity czad- absolutnie ta suita brzmi nowocześnie i współcześnie - ta obsesyjna brutalność brzmienia Marsa (skomponowanego na 10 lat przed Bolerem), ta hipnotyczność Neptuna i wyrafinowanie kolorystyczne Saturna .A że Holst nie kroczył w pierwszym szeregu ówczesnej awangardy ? A po diabła miał w nim kroczyć, skoro posiadał własny pomysł na fantastyczną muzykę?

    OdpowiedzUsuń
  22. „Natomiast Planety uwielbiam - to jest dla mnie ideał muzyki klasycznej. Nie uważam, żeby Holst był zachowawczy”.

    Zważywszy, że utwór powstał w latach 1914-1917, to jednak nie brzmi specjalnie nowocześnie. Wtedy od circa 20 lat rozwijały się już różne modernistyczne „izmy” (witalizm, folkloryzm, ekspresjonizm, impresjonizm), tymczasem utwór Holsta dość mocno jest utrzymany w neoromantycznym paradygmacie. Nie jest to z mojej strony jakiś zarzut. Po prostu, Holstowi najwyraźniej bliżej było do tego starego świata dźwięków. Gdy pisałem teksty o modernizmie, zastanawiałem się przez pewien czas, czy nie umieścić kogoś z czołówki brytyjskiej, najwięcej właśnie o Holście. Uznałem jednak, że nie jest to dobry pomysł, ponieważ bardziej pasuje do twórców z końca XIX wieku. Różne nowinki, o których wspomniałeś, były tylko dodatkiem. Rdzeń jego estetyki był jednak wyraźnie neoromantyczny.

    „Jeszcze odnośnie Holsta, to nie wiem, jaką interpretację Planet posiadasz (albo jakiej słuchałeś), bo nie wszystkie brzmią dobrze”.

    „Planety” lubię, choć jakimś wielkim entuzjastą tego utworu nigdy nie byłem. Na przestrzeni lat trochę wersji już słyszałem. Najpierw w różnych audycjach radiowych „Dwójki” (jeszcze w XX wieku). Jeśli chodzi o płyty, to pamiętam trzy: Karajana (nagrana w 1981 roku, wydana w 1983), Rattle’a (1981) i Bernsteina (1973). Postaram się poszukać tej, o której wspomniałeś.

    Najgorsza wersja, jaką słyszałem, to „Planets” Isao Tomity (1976). Niezgorszy jest „Mars, The Bringer Of War”, Emerson, Lake & Powell (1986), choć trochę rzeczy mi tak przeszkadza. Na pewno nie pomogło ejtisowe brzmienie, poza tym Cozy Powell to nie jest dobry kandydat na granie transkrypcji muzyki rockowej. Gra zbyt „ciężko” i schematycznie, poza tym brakuje mu finezji Palmera. Ten ostatni w latach 80. obniżył loty, dlatego nie wiem, jak poradziłby sobie z tym niełatwym zadaniem. Tak przy okazji, ciekaw jestem czy słyszałeś organową wersję „The Planets” nagraną przez Hugh Bantona. Płyta ujrzała światło dzienne w 2009 roku. Jest całkiem niezła.

    OdpowiedzUsuń
  23. „Swoją drogą - nie pamiętam, żebyś kiedyś coś pisał o Focus - chyba nie bardzo ich cenisz?”

    Faktycznie chyba nigdy o nim nie pisałem na forum. W „Lizardzie” poświęciłem mu trochę miejsca w tekście „Progresywny antykanon”. Umieściłem w nim „Focus Con Proby” (1977). Słuchałem ich trochę na przełomie lat 80. i 90. Poznałem wtedy całą dyskografię, ale jakoś specjalnie mnie nie zachwycili. Najbardziej przypadł mi do gustu „Focus II”, poza tym część materiału z debiutu, „Focus III” i „Hamburger Concerto”. Ot i tyle.

    Wracając jeszcze do „Obrazków z wystawy”. Szalenie podoba mi się oryginalna wersja fortepianowa Musorgskiego. Szkoda, że najważniejsi przedstawiciele „Potężnej Gromadki” (Musorgski, Rimski-Korsakow, Borodin), których twórczość bardzo sobie cenię, w tak dużym stopniu skupili się na dziełach operowych. Tak po prawdzie, to nie przepadam za operą, szczególnie XVIII i XIX-wieczną. Żałuję, że nie tworzyli więcej dzieł fortepianowych i orkiestrowych.

    OdpowiedzUsuń
  24. Oczywiście - tak jak napisałem - trzon "Planet" jest neoromantyczny. Ja nie uważam, żeby tzw. postępowość i - jak to określiłeś wszelkie "izmy"- były kluczowymi kryteriami oceny dzieła sztuki. Z mojego punktu widzenia ważniejsze są walory czysto estetyczne - forma, piękno melodii, zróżnicowanie kolorystyczne, aluzje do tradycji itp. Dlatego wolę "Planety" niż jakiekolwiek dzieło dodekafonii (może z wyjątkiem "Koncertu skrzypcowego" Berga, który postawiłbym na równi). Dlatego również- aby sięgnąć po przykład literacki z analogicznego okresu- wolę stokroć bardziej "Wielkiego Gatsby'ego" od "Ulissesa".
    Tomity w ogólę nie lubię - przesłodzone Obrazki, nawet nie dosłuchałem do końca. Natomiast wersja Marsa z Powellem jest poprawna (choć bez rewelacji), podobnie jak cała płyta. Nie przeszkadza mi gra Powella. Nie był to technik na miarę Palmera, ale dysponował bardzo charakterystycznym, ciężkim groove'm - dobry bębniarz. Aha i jeszcze odnośnie Black Moon, to może Cię zaskoczę - ale lubię tę płytę. Mam do niej sentyment, bo była to druga płyta ELP, którą kupiłem i poznałem (po Trilogy) - wiosną 93 r na pirackiej kasecie. I dopiero w tym roku - też wiosną - kupiłem Cd w second handzie w Atenach (za 2 euro). Zupełnie przypadkowo- szukałem czego innego, ale skusiła mnie cena. Jest to bardzo fajna płyta - oczywiście nie na poziomie najlepszych dokonań zespołu, ale z fajnymi kompozycjami (piękne ballady Lake'a), dobrze zaaranżowana, miejscami bardziej progresywnie zagrana (Changing Sates), z najlepszą kompozycją Emersona na fortepian solo (szopenowski Close to Home). Nawet te hity "radio friendly" typu tytułowy i Paper Blood są bardzo w porządku. Oczywiście, słuchając jej trzeba pogodzić się z tym, że jest to inna estetyka niż w latach 70. Beznadziejny jest natomiast 'In the Hot Seat"

    OdpowiedzUsuń
  25. "Szkoda, że najważniejsi przedstawiciele „Potężnej Gromadki” (Musorgski, Rimski-Korsakow, Borodin), których twórczość bardzo sobie cenię, w tak dużym stopniu skupili się na dziełach operowych. Tak po prawdzie, to nie przepadam za operą, szczególnie XVIII i XIX-wieczną. Żałuję, że nie tworzyli więcej dzieł fortepianowych i orkiestrowych".

    Absolutnie się zgadzam. Uwielbiam tych kompozytorów - a "Szecherezada" jest bodaj pierwszą klasyczną kompozycją, którą polubiłem. W dzieciństwie była to jedna z najczęściej słuchanych płyt przez moją mamę (bardzo kolorowa okładka, chyba radzieckie wydanie, nie pamiętam dyrygenta - może Swietłanow?). I tak jak większość innych klasycznych płyt mnie nudziła, tak tą sam z własnej woli kładłem na talerzu gramofonu. Uwielbiam zresztą innych rosyjskich kompozytorów: Głazunowa, Miaskowskiego, oczywiście Szostakowicza, Medtnera (w muzyce fortepianowej mieści się w moim Top 5 - mistrz sonaty!), Ipolitowa, Areńskiego

    OdpowiedzUsuń
  26. „Oczywiście - tak jak napisałem - trzon "Planet" jest neoromantyczny. Ja nie uważam, żeby tzw. postępowość i - jak to określiłeś wszelkie "izmy"- były kluczowymi kryteriami oceny dzieła sztuki. Z mojego punktu widzenia ważniejsze są walory czysto estetyczne - forma, piękno melodii, zróżnicowanie kolorystyczne, aluzje do tradycji itp”.

    Tylko, żeby wszystko było jasne. W moim wywodzie chodziło o to, że Holst nie spełniał kryteriów estetycznych. Nie chodziło o ogólną ocenę jego muzyki. Pisząc o twórcach modernistycznych, skupiłem się na takich, którzy budowali swoją tożsamość w opozycji do nurtu neoromantycznego. W ich muzyce istotnym elementem powinny być więc wspomniane „izmy”. Dlatego nie było również choćby takich kompozytorów, jak Ralph Vaughan Williams czy Jean Sibelius.


    „Nie przeszkadza mi gra Powella. Nie był to technik na miarę Palmera, ale dysponował bardzo charakterystycznym, ciężkim groove'm - dobry bębniarz”.

    Owszem, dobry, ale nie pasuje mi do stylistyki rocka progresywnego. Zdecydowanie bardziej do hard rocka, czy też bardziej mainstreamowego rocka.


    „Aha i jeszcze odnośnie Black Moon, to może Cię zaskoczę - ale lubię tę płytę. Mam do niej sentyment, bo była to druga płyta ELP, którą kupiłem i poznałem (po Trilogy) - wiosną 93 r na pirackiej kasecie”.

    Z mojej perspektywy, z „Black Moon” najlepiej bronią się emersonowski „Changing States” i fortepianowy „Close To Home”. Natomiast, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadam za „Romeo And Juliet” i „Paper Blood”. „In The Hot Seat” to faktycznie dźwiękowy potworek. Podoba mi się chyba tylko instrumentalny wstęp w „Hand Of Truth”.


    „Uwielbiam zresztą innych rosyjskich kompozytorów: Głazunowa, Miaskowskiego, oczywiście Szostakowicza, Medtnera (w muzyce fortepianowej mieści się w moim Top 5 - mistrz sonaty!), Ipolitowa, Areńskiego”.

    Jeśli chodzi o kompozytorów rosyjskich z przełomu XIX i XX wieku, powiedzmy lata 1890-1920, to u mnie TOP od lat jest niezmienny. Na czele Strawiński ze swojego „rosyjskiego okresu” i Skriabin. W tym drugim przypadku za całokształt. W drugim szeregu modernistyczne wcielenie Prokofiewa. Od Głazunowa swego czasu się odbiłem, jakoś nie udało się nam zaprzyjaźnić. Ciekawa jest pianistyka Medtnera, szczególnie wspomniane przez Ciebie sonaty, jednak jakoś szczególnie mnie nie zachwyciły. Wydały mi się interesujące, ale niewiele więcej. Na temat Rachmaninowa już wymieniliśmy uwagi. Z tych nieco mniej znanych, ciekawy jest Nikołaj Rosławiec, szczególnie sonaty fortepianowe, ale to chyba nie Twoje klimaty, bo sporo eksperymentował z atonalnością. Jego dość oryginalny system dźwiękowy wykazuje pewne podobieństwa do techniki dodekafonicznej. Mniej znany jest nurt postskriabinowski, który rozwijał się w Rosji przed przewrotem bolszewickim (1917) i kilka lat później. Na przełomie lat 20. i 30. zduszono w tym kraju nurty awangardowe, torując drogę okropnemu realizmowi socjalistycznemu. Nie tylko na polu muzyki miało to opłakane skutki.

    OdpowiedzUsuń
  27. Skriabina uwielbiam - liczę, że zagości na Twoim blogu. Chociaż z reguły wolę jego wczesną twórczość - jestem bardzo przywiązany do pierwszej szopenowskiej sonaty F-moll i mam marzenie, które raczej nigdy się nie spełni, bo to piekielnie trudna rzecz- aby ją kiedyś w całości zagrać na pianinie (może uda się przynajmniej z drugą częścią- stosunkowo najprostszą). Natomiast za najlepszą z sonat uważam Trójkę. Medtner jest trochę skriabinowski (przyjaźnili się), nie poszedł nigdy w odważniejsze eksperymenty harmoniczne, ale jeśli chodzi o strukturę i architekturę sonaty to był absolutnym mistrzem - fenomenalnie (i na dużą skalę) operował polifonią, co go odróżnia np. od Skriabina, Chopina czy Rachmaninowa. Plus są to kompozycje bajeczne melodycznie (np. słynna jednoczęściowa "Sonata reminiscenza" dedykowana przedrewolucyjnej Rosji). Akurat u Prokofiewa bardziej wchodzi mi twórczość orkiestrowa niż fortepianowa (choć Pierwszy koncert fortepianowy jest świetny, natomiast jego sonaty mnie nudzą). Bardzo wysoko stawiam też "Aleksandra Newskiego" - jest to moja ulubiona kantata w ogóle.
    A Strawińskiego - wstyd się przyznać - znam nad wyraz wybiórczo. Mam "Święto wiosny" (zresztą w słabym wykonaniu Maazela - muszę je zmienić), Symfonię psalmów, Pietruszkę, Ognistego ptaka i to wszystko! Znam jeszcze "Koncert hebanowy" i L'Historie du Soldat". Co byś jeszcze polecił Strawińskiego (i w jakim wykonaniu?).

    OdpowiedzUsuń
  28. "Mniej znany jest nurt postskriabinowski, który rozwijał się w Rosji przed przewrotem bolszewickim (1917) i kilka lat później. Na przełomie lat 20. i 30. zduszono w tym kraju nurty awangardowe, torując drogę okropnemu realizmowi socjalistycznemu. Nie tylko na polu muzyki miało to opłakane skutki."
    To tu możemy się ewentualnie pospierać. Oczywiście stalinizm i wynikająca z niego socrealizm, ataki na tzw, "formalizm" później żdanowszczyzna" były czymś potwornym, ale nie jestem przekonany, czy lata dwudzieste były rzeczywiście jakimś szczytowym okresem dla rosyjskiej sztuki. Masz rację, że panowała wtedy swoboda eksperymentowania (o Rosławcu słyszałem, ale nie znam jego twórczości), w moskiewskich knajpach grano jazz, i duża swoboda w nawiązywaniu do prądów zachodnich, (w formie, bo treść była jednak ściśle ideologiczna). Interesowałem się literaturą z tego okresu, cóż Majakowski, Chlebnikow (bardzo odważny jeśli chodzi o eksperymenty z językiem poetyckim) czy Płatonow (w prozie) - czyli czołowi pisarze z tego okresu, nie pozostawili dzieł naprawdę wybitnych (choć Płatonowa osobiście lubię). Paradoksalnie w okresie zamordystycznego socrealizmu wiele literackich arcydzieł powstało w nurcie tradycyjnym - wyrastającym jeszcze ze "srebrnego wieku". Mówię o poezji Achmatowej i Mandelsztama, dziełach Bułhakowa, poezji o prozie Pasternaka. Jesienina tworzącego w latach dwudziestych też w żadnym nie da się powiązać z nurtem eksperymentującym - to typowo rosyjska, klasyczna poezja.
    Jeśli chodzi o muzykę, to pamiętajmy, że Szostakowicz atakowany (osobiście przez Stalina) za formalizm potrafił stworzyć w szczycie stalinowskiego terroru (rok 1937) wybitna V Symfonię.

    OdpowiedzUsuń
  29. „To tu możemy się ewentualnie pospierać. Oczywiście stalinizm i wynikająca z niego socrealizm, ataki na tzw, "formalizm" później żdanowszczyzna" były czymś potwornym, ale nie jestem przekonany, czy lata dwudzieste były rzeczywiście jakimś szczytowym okresem dla rosyjskiej sztuki”.

    Tylko zauważ, że nigdzie nie napisałem, że „lata dwudzieste były szczytowym okresem dla rosyjskiej sztuki”. Był to czas ciekawy, wielobarwny, natomiast socrealizm przyczynił się nie tylko do jeszcze większej ideologizacji, ale także unifomizacji sztuki, nie pisząc już o prymitywizacji.


    „Jeśli chodzi o muzykę, to pamiętajmy, że Szostakowicz atakowany (osobiście przez Stalina) za formalizm potrafił stworzyć w szczycie stalinowskiego terroru (rok 1937) wybitna V Symfonię”.

    Nieraz zastanawiałem się, jaką muzykę tworzyłby Szostakowicz, gdyby nie był poddany komunistycznej presji. „Lady Makbet mceńskiego powiatu” była nie do przyjęcia dla tępouchych aparatczyków. Co gorsza, nie spodobała się samemu Stalinowi (kłania się złowróżbny artykuł w „Prawdzie”). Przewalił się po nim walec stalinowskiego reżimu. W czasach „żdanowszczyzny” znowu wzięli go w obroty. Szostakowicz często musiał iść na zgniłe kompromisy, co nierzadko niestety słychać. W kantacie „Pieśń o lasach” przesadził w wazeliniarstwie, ale cóż, takie były wtedy czasy. Prokofiew również miał przecież na koncie „Kantatę na XX-lecie Października” czy też niesławną „Zdrawicę”.


    „Skriabina uwielbiam - liczę, że zagości na Twoim blogu”.

    Z pewnością. Jeśli chodzi o Skriabina, to jestem „wszystkożerny”. Kiedyś niezbyt przekonywał mnie jego neoromantyczny okres, ale z czasem to się zmieniło. Lody przełamał świetny Koncert fortepianowy op. 20.

    OdpowiedzUsuń
  30. „Akurat u Prokofiewa bardziej wchodzi mi twórczość orkiestrowa niż fortepianowa (choć Pierwszy koncert fortepianowy jest świetny, natomiast jego sonaty mnie nudzą)”.

    U mnie jest nieco inaczej. Najbardziej lubię wybrane koncerty fortepianowe oraz muzykę fortepianową. Orkiestrowe tylko niektóre. Jeśli chodzi o ten ostatni wątek, ciekawe czy znasz jego suitę symfoniczną „Porucznik Kiże”? Kłania się pewien znany utwór Grega Lake’a i ELP. To jeden z moich ulubionych utworów orkiestrowych Prokofiewa. Pierwszy koncert fortepianowy, jak dla mnie, jest „tylko” dobry. Fenomenalny jest natomiast drugi 10/10, „trójeczka” również jest zacna. Czwarty i piąty niestety znacznie słabsze. Muzyka fortepianowa to sporo ciekawych kompozycji - niektóre sonaty, Toccata d-moll, świetne Sarkazmy.


    „A Strawińskiego - wstyd się przyznać - znam nad wyraz wybiórczo. Mam "Święto wiosny" (zresztą w słabym wykonaniu Maazela - muszę je zmienić), Symfonię psalmów, Pietruszkę, Ognistego ptaka i to wszystko! Znam jeszcze "Koncert hebanowy" i L'Historie du Soldat". Co byś jeszcze polecił Strawińskiego (i w jakim wykonaniu?)”.

    To w zasadzie znasz wszystko, co absolutnie warto poznać. No może, prawie wszystko... Mam ambiwalentny stosunek do Strawińskiego. Uwielbiam jego „okres rosyjski”, natomiast, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadam za neoklasycystycznym. Z drugiego wspomnianego okresu jedynym utworem , który zrobił na mnie wielkie wrażenie była „Symfonia psalmów”. Nie wiem, jak byłoby w Twoim przypadku. Generalnie, nie lubię neoklasycyzmu

    Najciekawsze utwory i interpretacje (nie licząc wymienionych przez Ciebie Pietruszki,Ognistego ptaka i Symfonii psalmów):

    Święto wiosny - Boulez Conducts Stravinsky's Le Sacre du Printemps (1969) - najlepsza wersja!

    Wesele - Stravinsky Conducts Stravinsky: Les Noces (The Wedding); Renard (The Fox); Ragtime for Eleven Instruments (1962), z tej płyty jazda obowiązkowa to tylko Wesele;
    kiedyś na Dinozaurach polecałem jeszcze mocno „magmowatą” wersję - Les Noces and Russian Village Wedding Songs - Pokrovsky Ensemble (1994)

    Msza - Les Noces; Mass; Cantata - RIAS Kammerchor/MusikFabrik - Daniel Reuss (2006)
    Kantata - wersja Wesela z tej płyty nie jest ikoniczna, ale warto posłuchać Kantaty i Mszy.
    Trzy utwory na kwartet smyczkowy - Shadow Dances: Stravinsky Miniatures (2000) - większość kompozycji z tej płyty mnie nie przekonuje, ale Trzy utwory na kwartet smyczkowy zdecydowanie warto poznać.

    OdpowiedzUsuń
  31. https://open.spotify.com/album/5reXSn3qzGcEFBnuUAZkS4?si=CoAJ9FrqT4OjLCd84OjjIg&utm_source=copy-link

    Czy o to wykonanie Święta wiosny chodzi? Myli mnie dopisek 1947 version

    OdpowiedzUsuń
  32. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  33. "Jeśli chodzi o ten ostatni wątek, ciekawe czy znasz jego suitę symfoniczną „Porucznik Kiże”?"
    No, ba! Znam i mam bodaj w czterech różnych wykonaniach. Nie dlatego, że aż tak za nią szaleję (chociaż bardzo lubię), tylko po prostu jest dodawana do wielu dzieł Prokofiewa. Do "Porucznika Kiże" nawiązał też bardzo udatnie Jan Kanty Pawluśkiewicz w soundtracku do "Pułkownika Kwiatkowskiego" (główny temat z gwizdaniem). Jeśli chodzi o Prokofiewa, to w moim Top 3 jest Aleksander Newski, Suita scytyjska I Symfonia Klasyczna (bardzo lubię neoklasycyzm - wszelkie stylizacje, nawiązywanie do tradycji we współczesności - nie tylko w muzyce jak u Ravela czy Respighiego, ale również w literaturze) .

    Dzięki za Strawińskiego. Pamiętam jak wskazywałeś na podobieństwa Les Noces in MDK Magmy- świetnie to wychwyciłeś i obaliłeś stereotyp funkcjonujący w internecie - gdzie jako główne źródło inspiracji MDK wskazywano Carminę Buranę Orffa (zresztą sam miałem takie przekonanie).

    Może zmień coś w ustawieniach bloga, bo nie można edytować tekstów niestety i jak mam jakąś grubszą literówkę, muszę usuwać post i wklejać go raz jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
  34. "Tylko zauważ, że nigdzie nie napisałem, że „lata dwudzieste były szczytowym okresem dla rosyjskiej sztuki”. Był to czas ciekawy, wielobarwny, natomiast socrealizm przyczynił się nie tylko do jeszcze większej ideologizacji, ale także unifomizacji sztuki, nie pisząc już o prymitywizacji."

    OK - był to okres wielobarwny, ale bez porównania ciekawsze dzieła powstały w epoce socrealizmu (oczywiście, czasy NEPu to tylko parę lat, a socrealizm ponad 2 dekady). Trzeba powiedzieć, że sztuka rosyjska (zwłaszcza literatura) rozwijała się zwykle w kontrze do absolutystycznej imperialnej władzy. Tak było za caratu (Lermontow, Puszkin, Gogol, do pewnego stopnia również Dostojewski), tak było też za Stalina (Pasternak, Bułhakow, Achmatowa, Mandelsztam). Swoboda artystyczna nie jest w ogóle domeną rosyjskiej sztuki- ani, że tak powiem, "rosyjskiej duszy".

    Nieraz zastanawiałem się, jaką muzykę tworzyłby Szostakowicz, gdyby nie był poddany komunistycznej presji. „Lady Makbet mceńskiego powiatu” była nie do przyjęcia dla tępouchych aparatczyków.

    Tak było. M.in. o tym opowiada fantastyczna książka Wołkowa o relacjach Stalina z Szostakowiczem - nie wiem czy czytałeś, rewelacja! Cóż, na pewno wczesne kompozycje Szostakowicza są zdecydowanie bardziej eksperymentalne (oprócz Lady Makbet również I Symfonia czy opera "Nos" na podstawie noweli Gogola). Czy jednak są to lepsze kompozycje niż IV, V i VII i VIII symfonia? Raczej nie. Szostakowicz miał bardzo delikatną, wrażliwą psychikę (nie tak jak np. Prokofiew) i poddany stalinowskiej presji potwornie się męczył. To były straszne czasy i trudno mówić o wazeliniarstwie, kiedy w grę wchodziło życie (nie tylko swoje), ale też najbliższych członków rodziny (Prokofiew co innego, on do Sowietów wrócił z własnej woli, w najgorszym okresie). Zresztą - Wołkow udowadnia, że Szostakowicz przemycił bardzo wiele muzycznych, antystalinowskich aluzji np. w V Symfonii (która teoretycznie miała chwalić system). Jest w tym coś - nawet bez wchodzenia w szczegóły, jej pierwsza część niezwykle dramatyczna, aż na granicy bólu, a z kolei część czwarta mieszająca fragmenty beztroskie (pozornie zgodnie z hasłem Stalina "żyje się lepiej, żyje się weselej) z niezwykłą grozą - czuć tu ten przerażający rok 37. Albo np. żart jaki Szostakowicz sobie zrobił w 45 roku z IX Symfonią. Stalin oczekiwał kolejnego monumentalnego dzieła na dzień zwycięstwa w stylu VII czy VIII, a tu króciutka, żartobliwa rzecz pod salonowego Mozarta - coś jak I prokofiewa, tylko jeszcze bardziej niefrasobliwa.
    Konkludując - na pewno socrealizm zaszkodził bardzo Szostakowiczowi jako człowiekowi, natomiast nie sądzę, zeby zaszkodził jego muzyce (takie gnioty jak "Pieśń o lasach" to margines, symfonie z tego okresu są wspaniałe - mówimy o 7 symfoniach od 4 do 10, stosunkowo słabsze są tylko dwie: 6 i 9, ale ta ostatnia jest fajna w kategoriach żartu, jaki zrobił Stalinowi).

    OdpowiedzUsuń
  35. @SojerTriceps

    To właśnie ten album. Nagranie zarejestrowane z The Cleveland Orchestra, z którą Boulez bardzo owocnie współpracował. Na Spotify są dwie rzeczy, które mogą wprowadzić w błąd. Niewłaściwie podali datę wydania płyty winylowej - 1970 zamiast 1969. Druga sprawa to wskazana przez Ciebie adnotacja „1947 version”. Problem polega na tym, że nie ma jednej wersji „Święta wiosny”. Strawiński na przestrzeni lat dokonywał różnych zmian. Tylko w latach 20. ukazały się dwie modyfikacje, później były kolejne. Wersja z tej płyty jest jak najbardziej OK. Na przykład Strawiński, jeśli popatrzymy na jego praktykę dyrygencką, to po wojnie często opierał się na wersji z lat 40. Musicie jeszcze uważać na inną pułapkę. Boulez nierzadko wracał do „Święta wiosny”. Na płytach ukazało się trochę różnych wersji. Na przykład w latach 90. nagrał kolejną z Cleveland Orchestra. Z tego, co się orientuję, kompaktowa edycja może być trudna do złapania. Przy okazji, słyszałem też wspomnianą wersję z Cleveland Orchestra z lat 90 - jak najbardziej godna uwagi.

    OdpowiedzUsuń
  36. @okechukwu

    „Może zmień coś w ustawieniach bloga, bo nie można edytować tekstów niestety i jak mam jakąś grubszą literówkę, muszę usuwać post i wklejać go raz jeszcze”.

    Jeśli chodzi o edycję postów, to może być problem. Nie jestem specem w tym temacie, dlatego poczytałem trochę w necie i... nic nie znalazłem. Było tylko o edycji postów na blogu, które wrzuca prowadzący. Z ciekawości wszedłem na blog Pawła, odszukałem swój ostatni wpis i spróbowałem go edytować. Była tylko opcja „usuń”. Może ktoś bardziej kumaty napiszę, jak to jest w rzeczywistości.

    OdpowiedzUsuń
  37. „Pamiętam jak wskazywałeś na podobieństwa Les Noces i MDK Magmy- świetnie to wychwyciłeś i obaliłeś stereotyp funkcjonujący w internecie - gdzie jako główne źródło inspiracji MDK wskazywano Carminę Buranę Orffa (zresztą sam miałem takie przekonanie).

    Jeśli chodzi o syndrom orffizmu, to również jest to ciekawy wątek. W jednym z wywiadów Christian Vander powiedział, że muzykę Orffa po raz pierwszy usłyszał dopiero w 1972 roku, a więc w momencie, gdy „Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh” był już na ukończeniu. Z twórczością niemieckiego kompozytora zapoznał go podobno pianista Magmy, François Cahen. Gdy usłyszał „Carmina Burana” ze zdziwieniem skonstatował, że jest mocno „magmowata”. Po latach Vander przyznał się jednak do tego, że w introdukcji „Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh” można usłyszeć krótki cytat z „Trionfo di Afrodite”. Tak po prawdzie, to trudno mi uwierzyć, że nie znał Orffa, zanim wziął się za tworzenie swojego najbardziej znanego dzieła. Bez trudu odnajdziemy przecież różne paralele. Aby nie być gołosłownym, podam kilka przykładów. Quasi kantatowy kształt, czasami zbliżona narracja, gęste, masywne brzmienie, skłonności do faktury homofonicznej, istotna rola rytmu w zakresie kształtowania formy kompozycji, specyficzna motoryczna pulsacja, pierwszorzędna rola chóru. Biorąc pod uwagę całokształt, jest tego niemało. Myślę, że jest tego zbyt dużo, aby był to przypadek.

    OdpowiedzUsuń
  38. „OK - był to okres wielobarwny, ale bez porównania ciekawsze dzieła powstały w epoce socrealizmu (oczywiście, czasy NEPu to tylko parę lat, a socrealizm ponad 2 dekady).

    Dobrze, że zwróciłeś uwagę na ramy czasowe, bo jednak to ważna kwestia. Trochę inaczej akcentujemy niektóre sprawy. Moim zdaniem prawdopodobnie wynika to z tego, że patrzymy na problem z nieco innej perspektywy. Na przykład Ty powołujesz się często na literaturę, natomiast mnie na przestrzeni lat bardziej interesowała muzyka i film radziecki. Na tym polu widzę straszne spustoszenia, jakich dokonał socrealizm.

    Podam kilka przykładów z obszaru sztuki filmowej. Czasy socrealistyczne to gwałtowny zjazd po latach 20, choć już pod koniec tej dekady ekspansja socrealizmu jest bardzo wyraźna. Kłania się choćby film Eisensteina „Stare i nowe” (1929). Podaję przykład kina z wysokiej półki, bo nie ma sensu powoływać się na prymitywne propagandowe produkcyjniaki. Wedle mojego przekonania, w latach 20. kino radzieckie, obok niemieckiego, to był absolutny top w Europie. Przeciętny kinoman powinien kojarzyć sztandarowe dzieła Siergieja Eisensteina: „Strajk” (1924), „Pancernik Potiomkin” (1925), „Październik” (1928), „Stare i nowe” (1929). Ten bardziej zaawansowany zna najwybitniejsze dzieła Wsiewołoda Pudowkina: „Matka”(1926), „Koniec Sankt Petersburga” (1927), „Burza nad Azją” (1928) i Ołeksandra Dowżenki „Arsenał „ (1928), „Ziemia” (1930). Nie można zapominać o nowatorskiej szkole montażu i filmie dokumentalnym (Lew Kuleszow, Dziga Wiertow).

    Zmodyfikowany wariant kina radzieckiego z okresu chruszczowowskiej odwilży przyniósł rozkwit sztuki filmowej. W latach 1930-1955 powstało znacznie mniej znaczących obrazów niż w latach 1957-1962. W czasie rządów Breżniewa, szczególnie w latach 70, pomimo postępującej stagnacji, nadal powstawało niemało wartościowych filmów. Socrealizm był dla sztuki filmowej zdecydowanie najgorszym okresem. Nie inaczej było w Polsce. W 1956 roku, dzięki odwilży, mogła zacząć rozwijać się polska szkoła filmowa. W czasach socrealizmu byłoby to niemożliwe. Co ciekawe, nowatorskie kino radzieckie i niemieckie zostały zmiecione przez totalizmy.

    Na koniec jeszcze jedna uwaga. Wszystkie totalitaryzmy: czarny, brunatny i czerwony, łączył jeden element - daleko posunięta wrogość do awangardy.

    OdpowiedzUsuń
  39. „Konkludując - na pewno socrealizm zaszkodził bardzo Szostakowiczowi jako człowiekowi, natomiast nie sądzę, żeby zaszkodził jego muzyce (takie gnioty jak "Pieśń o lasach" to margines, symfonie z tego okresu są wspaniałe - mówimy o 7 symfoniach od 4 do 10, stosunkowo słabsze są tylko dwie: 6 i 9, ale ta ostatnia jest fajna w kategoriach żartu, jaki zrobił Stalinowi)”.

    Paradoksalnie, jeśli chodzi o Szostakowicza, to, z Twojej perspektywy, socrealizm miał również swoje plusy. W latach 20. i 30. Szostakowicz interesował się różnymi nurtami awangardowymi, na przykład II Szkołą Wiedeńską. W warunkach swobody artystycznej mógłby na większą skalę flirtować z atonalnością, może nawet techniką dodekafoniczną. Nie są to raczej klimaty, które szczególnie Cię kręcą. Tymczasem „postępowy ustrój”, o ironio, pchnął go w stronę muzyki bardziej tradycjonalistycznej, chętnie odwołującej się do wzorców z poprzednich epok (np. barok, klasycyzm). Czyli do praktyk, do których, jak sam podkreślasz, odnosisz się bardzo pozytywnie.

    OdpowiedzUsuń
  40. Odnośnie Orffa i Magmy, to miałem silne przekonanie, że Carmina zainspirowała Vandera właśnie w takim ogólnym sensie- stworzenia współczesnej kantaty (choć przecież są inne znane utwory wykorzystujące tę formę z rytmem silniej zaznaczonym niż u Orffa np. "Cantata Profana" Bartoka) . Jednak jak usłyszałem Les Noces ze szczególnym uwzględnieniem fragmentów, które zaznaczałeś, no to tutaj trudno mówić o inspiracji; jest to coś, co balansuje na granicy plagiatu. Jeśli Vander wypierał się inspiracji Orffem, to niezbyt dobrze o nim świadczy, bo nie ma w tym nic zdrożnego - i np. van Leer bardzo chętnie i obszernie wypowiada się na temat inspiracji, cytatów czy nawiązań w kompozycjach Focus. Zdrożny natomiast jest półplagiat bez powoływania się na źródło.

    OdpowiedzUsuń
  41. "Na przykład Ty powołujesz się często na literaturę, natomiast mnie na przestrzeni lat bardziej interesowała muzyka i film radziecki. Na tym polu widzę straszne spustoszenia, jakich dokonał socrealizm".

    Na pewno masz rację co do filmu. Bardzo lubię kino radzieckie, ale to późniejsze - Michałkowa, Riazanowa, również kino wojenne (np. Wniebowstąpienie). Film niemy - z lat 20. mnie nudzi, nawet w najlepszym, nowatorskim wydaniu (podobnie mam z Langiem czy Murnauem). Filmu nie dało się tworzyć niezależnie od władz czy w "samizdacie" (tak jak np. krążyły wiersze Mandelsztama, Achmatowej czy fragmenty Mistrza i Małgorzata). Ze względu na potężne środki wymagał absolutnej akceptacji władz i przede wszystkim samego Stalina, którym bardzo interesował się sztuką filmową. Dlatego pewnie w tej sferze socrealizm musiał dokonać największych spustoszeń.
    Co do muzyki - jej również nie sposób było uprawiać w ukryciu, jeśli chodzi o duże formy pisane na zamówienie władz. Niemniej jej w dużej mierze abstrakcyjny charakter (pomijając utwory z tekstem) sprawił, że wiele utworów z epoki radzieckiego socrealizmu się broni. Nie chodzi tylko o wybitne symfonie Szostakowicza, ale i o znakomite kompozycje Chaczaturiana (suity Gajane i Spartakus, fantastyczny Koncert skrzypcowy, późniejsze utwory Prokofiewa łącznie z Aleksandrem Newskim i V symfonią, symfonie Miaskowskiego, świetne utwory Kabalewskiego - parszywego człowieka, ale zdolnego kompozytora). Sporo tego jest.

    "Paradoksalnie, jeśli chodzi o Szostakowicza, to, z Twojej perspektywy, socrealizm miał również swoje plusy".

    Bardziej na zasadzie cytata z Fausta, które stanowi motto Mistrza i Małgorzaty: "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni". Generalnie socrealizm był rzeczą straszną, zniszczył życie tysiącom ludzi - niemniej w ZSRR była to epoka twórcza - w literaturze arcydzieła powstawały głównie w obiegu, nazwijmy go, nieoficjalnym (choć mamy też np. znakomity "Cichy Don' przypisywany Szołochowowi jak najbardziej oficjalny, choć niezgodny z duchem socrealizmu). W muzyce było dużo arcydzieł oficjalnych.


    OdpowiedzUsuń
  42. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  43. "Na koniec jeszcze jedna uwaga. Wszystkie totalitaryzmy: czarny, brunatny i czerwony, łączył jeden element - daleko posunięta wrogość do awangardy".
    Prawa, ale trzeba pamiętam, że wielu zachodnioeuropejskich twórców awangardowych gorąco wspierało stalinizm (m.in. Piscasso czy Eluard).

    "Tymczasem „postępowy ustrój”, o ironio, pchnął go w stronę muzyki bardziej tradycjonalistycznej, chętnie odwołującej się do wzorców z poprzednich epok (np. barok, klasycyzm). Czyli do praktyk, do których, jak sam podkreślasz, odnosisz się bardzo pozytywnie".

    Tak, natomiast poza moim subiektywnym zdaniem, musimy jeszcze pamiętać o specyfice rosyjskiej sztuki. Język rosyjski (przede wszystkim ze względu na ruchomy akcent, ale nie tylko) jest zupełnie niezwykły w skali europejskiej, jeśli chodzi o możliwości rytmiczne i instrumentacyjne poezji (porównywalny tylko z greckim). Klasyczny rosyjski wiersz toniczny daje fenomenalne możliwości - można je rozszerzać (tak ja robili to np. Błok, Mandelsztam czy Achmatowa), natomiast wiersze Majakowskiego czy Chlebnikowa to wg mnie zabijanie naturalnej urody rosyjskiego języka- OKROPIEŃSTWO, a np. twórczość polskich futurystów bardzo lubię, bo język polski nie daje dużych możliwości w operowaniu klasycznym wierszem, jest sztywny i trzeba z nim eksperymentować).
    Do pewnego stopnia podobnie jest z muzyką. Rosyjska melodyka, harmonia, rytmika (zakorzeniona w muzyce ludowej - co np. wykorzystywali twórcy Potężnej Gromadki czy Strawiński w "Święcie wiosny") jest tak bogata, stanowi taką wartość, że użycie dodekafonii jest w niej zupełnie niepotrzebne. Istotą rosyjskiej muzyki jest melodia (plus bogactwo rytmiczne). I nie przypadkiem ich największy kompozytor stricte awangardowy Alfred Schnittke (którego zresztą lubię) był Niemcem.

    OdpowiedzUsuń
  44. „Odnośnie Orffa i Magmy, to miałem silne przekonanie, że Carmina zainspirowała Vandera właśnie w takim ogólnym sensie- stworzenia współczesnej kantaty (choć przecież są inne znane utwory wykorzystujące tę formę z rytmem silniej zaznaczonym niż u Orffa np. "Cantata Profana" Bartoka)”.

    Vander przyznawał się do fascynacji Bartókiem. Szczególnie słyszalne jest to właśnie na „Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh” – charakterystyczne faktury fortepianowe, niektóre pomysły i rozwiązania w zakresie rytmu. Nie dziwi mnie to, że w muzyce Magmy więcej słychać jednak Orffa. Przede wszystkim dlatego, że jego „muzyczny prymitywizm” można znacznie lepiej przełożyć na język rocka. Bartókowska „Cantata Profana” jest zbyt złożona i wyrafinowana. Ewentualnie można spróbować wykorzystać w uproszczonej formie niektóre rozwiązania, choćby wspomniane wcześniej patenty fortepianowo-rytmiczne.


    „Filmu nie dało się tworzyć niezależnie od władz czy w "samizdacie" (tak jak np. krążyły wiersze Mandelsztama, Achmatowej czy fragmenty Mistrza i Małgorzata). Ze względu na potężne środki wymagał absolutnej akceptacji władz i przede wszystkim samego Stalina, którym bardzo interesował się sztuką filmową”.

    U nas w dobie socrealizmu mechanizmy były podobne. Czytałem kiedyś książkę o Jakubie Bermanie „Biografia komunisty”. Jako że towarzysz Jakub w czasach stalinowskich odpowiadał między innymi za kulturę, to od niego w dużym stopniu zależało, co i jak kręcono. Najpierw ścisły dobór personalny, potem selekcja scenariuszy, wreszcie wstępne prezentacje filmów. Berman szczegółowo informował towarzysza reżysera, co należy poprawić, co usunąć, ewentualnie czego zabrakło. Po 1956 roku cenzura i ingerencje nie były już tak wszechogarniające, ale na przykład towarzysz Wiesław oglądał wszystkie filmy jeszcze przed ich premierą. To, że nie wszystko blokowano świadczy choćby historia „Noża w wodzie” Polańskiego. Gomułka tego filmu wręcz nie znosił i bynajmniej nie chodziło tylko o względy artystyczne, ale także ideologiczne.

    OdpowiedzUsuń
  45. „Rosyjska melodyka, harmonia, rytmika (zakorzeniona w muzyce ludowej - co np. wykorzystywali twórcy Potężnej Gromadki czy Strawiński w "Święcie wiosny") jest tak bogata, stanowi taką wartość, że użycie dodekafonii jest w niej zupełnie niepotrzebne”.

    Byłoby jednak lepiej, gdyby czynniki państwowe odgórnie nie nakazywały artystom, jaką muzykę mają tworzyć, czego się wystrzegać (np. dodekafonii). Przy okazji, warto wspomnieć o Jefimie Gołyszewie, bo to dzięki niemu w państwie rosyjskim dodekafonia zagościła wcześniej, niż pomyślałby niejeden miłośnik muzyki XX wieku. W 1914 roku ten mało znany obieżyświat skomponował Trio smyczkowe. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Gołyszew napisał je w technice dwunastotonowej. Tym samym jest jednym z prekursorów dodekafonii. Pierwszy utwór Schönberga napisany w tej technice został wydany w 1925 roku. Kilka tygodni po oficjalnej „papierowej” premierze Tria smyczkowego. Warto podkreślić, że Gołyszew nie znał Schönberga. W swoich konstruktywistycznych eksploracjach posunął się nawet dalej niż autor „Verklärte Nacht”. Wyodrębnił nie tylko 12 różnych dźwięków, ale także 12 różnych wartości rytmicznych. Z dzisiejszej perspektywy można pokusić się o konstatację, że był to krok w stronę serializmu.

    Wracając jeszcze do socrealizmu na gruncie muzycznym. Całe szczęście, że nasz bodaj najbardziej kreatywny kompozytor z drugiej połowy XX wieku swoją drogę twórczą zaczynał tuż po październikowej odwilży. Jaką muzykę tworzyłby Penderecki w czasach socrealizmu? Na szczęście nie musimy sobie tego wyobrażać. Nasza szkoła sonoryzmu nie mogłaby się rozwinąć, ponieważ z perspektywy stalinowskiego establishmentu byłaby tylko jeszcze jedną formalistyczną aberracją.

    Nie potępiam tego okresu w czambuł, bo i na naszym podwórku powstawały wartościowe utwory. Ot, choćby przypadek Lutosławskiego. Bardzo lubię jego Małą suitę, przesiąkniętą tak modną wówczas i pożądaną przez reżim bierutowski ludowizną. Wysokiej klasy kompozycją jest Koncert na orkiestrę, utrzymany w manierze neoklasycystycznej, choć z dość wyraźnymi wpływami bartókowskimi. Gdy jednak naszym twórcom wyraźnie poluzowano gorset, odpłynęli w zupełnie inne rejony. Utwory Lutosławskiego z przełomu lat 50. i 60. są dobrą egzemplifikacją tego zjawiska (np. Muzyka żałobna i Gry weneckie). Trudno sobie wyobrazić, aby w czasach socrealistycznych mógł sobie pozwolić na tak nowoczesny język dźwiękowy (eksperymenty z techniką dodekafoniczną, kontrapunkt aleatoryczny). W tym miejscu trzeba jednak nadmienić, że w Europie Zachodniej w drugiej połowie lat 50. dodekafonia nie była już synonimem awangardyzmu.

    OdpowiedzUsuń
  46. Socrealizm polski a socrealizm radziecki to są zupełnie inne zagadnienia. U nas ten okres trwał (na szczęście) bardzo krótko: od 1949 do 1955. Był całkowicie narzucony z zewnątrz, de facto przez okupanta i absolutnie niezgodny z tradycją polskiej kultury. Ciekawy temat na dłuższą dyskusję.

    OdpowiedzUsuń