Gryphon – Gryphon (1973)


26.12.2022


Tym razem postanowiłem odkurzyć raczej mało znany zespół folk-rockowy. Gryphon w latach 70. nagrał pięć albumów. Wybrałem eponimiczny debiut, ponieważ wydaje mi się najbardziej oryginalną pozycją w dyskografii zespołu.

Czytelnicy „Progarchives” zapewne zdziwiliby się, że sięgnąłem po jedną z najniżej ocenionych przez nich płyt tej formacji. Jest to dość znamienny fakt, pokazujący, że nierzadko dany album oceniamy wysoko dlatego, ponieważ jest utrzymany w stylistyce, która nam odpowiada. Dziwnym zbiegiem okoliczności najbardziej doceniono tam płyty, zawierające najwięcej progresywnych pierwiastków. Zabrakło trochę szerszego, bardziej kompleksowego podejścia do tematu, poza tym wypadałoby zwrócić uwagę na pewne obiektywne wartości.

Eponimiczny debiut był zapowiedzią ciekawej podróży muzycznej. Koncept Gryphon polegał na tym, że nawiązania do muzyki z epoki średniowiecza, w przeciwieństwie do innych grup folkowych, miały być znacznie bardziej zaawansowane. Nie chodziło zatem tylko o stylizację i luźne nawiązania, ale pełniejszą integrację idiomu folk-rockowego z muzyką wieków średnich. Muzycy nie tylko wykorzystują instrumenty z odległych epok, ale także sięgają po kompozycje twórców anonimowych, tradycyjne melodie, które przetrwały do naszych czasów. Średniowieczny koloryt ewokują instrumenty (np. flet, krummhorn, stary typ organów). Szkoda, że Gryphon nie próbował dalej intensywnie eksplorować tych rejonów. Zespołów folk-rockowych było wówczas sporo, jednak Gryphon wypracował sobie osobną stylistykę.

Jeśli ktoś szuka odniesień do wyrafinowanej muzyki wielogłosowej z okresu średniowiecza, to nie jest to dobry trop. Dla muzyków grających w Gryphon głównym punktem odniesienia była muzyka świecka, rozbrzmiewająca w miastach i mniejszych ośrodkach. Ważniejszy jest w niej aspekt rozrywkowy, dominuje skupienie się na sprawach doczesnych, choć pojawiają się również wątki związane ze śmiercią, diabłem. W muzycznym uniwersum grupy transcendencja, mistycyzm, refleksja religijna, tak mocno kojarzone ze średniowieczem, schodzą na dalszy plan.

Muzyka na debiutanckim albumie posiada ciekawą tkankę brzmieniową, odbiegającą mocno od standardów rockowych. W instrumentarium zespołu znajdziemy między innymi: krummhorn, fagot, klawesyn, mandolinę, stare odmiany fletu i organów. Świetnym wprowadzeniem do muzyki zespołu jest „Kemp’s Jig”. Pojawiają się w nim proste, chwytliwe melodie grane na flecie i krummhornie. Klimat odległej przeszłości ewokuje również brzmienie organów. Elementy „starodawnej” instrumentacji są normą, a nie rzadkim urozmaiceniem. Dobrym przykładem jest choćby „Sir Gavin Grimbold”, w którym znowu możemy usłyszeć stare dęciaki. Ciekawym dodatkiem są przestrzenne perkusjonalia. Jednym z jaśniejszych punktów płyty jest urokliwa ballada „The Unquiet Grave”, mocno zanurzona w muzyce dawnej.

Słuchaczom rocka progresywnego niektóre fragmenty mogą kojarzyć się ze średniowieczno-renesansowym wcieleniem Gentle Giant (vide Talybont”). W moim przypadku było tak wtedy, gdy słuchałem „Pastime With Good Company”. Muzyka Gryphon nie jest jednak tak finezyjna i seriozna, co wynika nie tylko z pewnych ograniczeń muzycznych bandu Gullanda i Harveya, ale także świadomej strategii artystycznej.

Z perspektywy czasu, debiutancki album zespołu oceniłbym najwyżej. Muzyka brzmi świeżo, jest bezpretensjonalna. Dzięki specyficznej instrumentacji muzykom udało się wyczarować mediewalną atmosferę, która bardzo mi odpowiada. Rzecz jasna, nie jest to dzieło bez wad. Sfera wykonawcza i kompozytorska nie jest może najwyższych lotów, jednak jest to zrównoważone świeżością propozycji muzycznych oraz specyficznym klimatem.

W kolejnych latach grupa zaczęła podążać w stronę bardziej mainstreamowego rocka progresywnego, co nie wyszło jej na dobre. Dlaczego? Problemem było głównie to, że upodobniając się do tabunu grup progresywnych w niemałym stopniu zatraciła swoją tożsamość. Świadectwem tej tendencji był już drugi album „Midnight Mushrumps" (1974). Na „Red Queen To Gryphon Three” (1975) słychać ewidentnie wpływy Yes, co zresztą nie dziwi, zważywszy na fakt, że Gryphon grywał w tym czasie, jako support przed orkiestrą Jona Andersona.

 

Ocena: 7/10

 

--------------------------------------------------------------------------------------


Gryphon - Gryphon (1973)

1. Kemp's Jig (3:07)
2. Sir Gavin Grimbold (2:45)
3. Touch and Go (1:29)
4. Three Jolly Butchers (3:54)
5. Pastime with Good Company (1:31)
6. The Unquiet Grave (5:40)
7. Estampie (4:53)
8. Crossing the Stiles (2:22)
9. The Astrologer (3:12)
10. Tea Wrecks (1:06)
11. Juniper Suite (4:49)
12. The Devil and the Farmer's Wife (1:55)

Skład:
Brian Gulland - fagot, krummhorny, flety, instrumenty klawiszowe, śpiew
Richard Harvey - flety, krummhorny, organy, klawesyn, mandolina, gitara klasyczna, dzwonki
Graeme Taylor - gitara, klawesyn, organy, flet, śpiew
David Oberlé - perkusja, instrumenty perkusyjne, dzwonki, śpiew


10 komentarzy:

  1. Bardzo lubię tę płytę. Oprócz cech, na które zwróciłeś uwagę, warto jeszcze dodać, że dla (wykształconego) Brytyjczyka album obfituje w niuanse, które siłą rzeczy nam umykają. Na dwupłytowej edycji Transantlantic (której się pozbyłem, więc cytuję z pamięci) każdy utwór był opisany z detalami, zdaje się przez Harveya (również od strony tekstowej). Jest tam mnóstwo smaczków językowych (np. Three Jolly Butchers zaśpiewany z trzema różnymi akcentami m.in. z Nottingham), nawiązań do Chaucera, żartobliwych trawestacji legend arturiańskich (sir Gawain!).
    Co do "Red Queen to Gryphon Tree" to nawiązania do Yes są nienachalne (głównie w grze gitary basowej i niektórych patentach rytmicznych). Obiektywnie płyta jest świetnie zaaranżowana i - jak na standardy rocka progresywnego - fantastyczna od strony formalnej (wariacje, przetworzenia, techniki imitacji są robione po mistrzowsku). Tym, co mi przeszkadza w odbiorze tego albumu jest jakiś dziwny chłód emocjonalny - zupełnie jakby zespół zatracił lekkość i luz z debiutu (i drugiego albumu, który też jest super). Swoją drogą to Harvey odniósł bardzo duży sukces jako kompozytor muzyki filmowej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli chodzi o Gryphon, to najbardziej żałuję tego, że grupa nie postanowiła dalej rozwijać pomysłu na twórczą syntezę folku z muzyką wieków średnich. Można było pokusić się na większą skalę o polifonizację faktury. W grę wchodziły jeszcze inne rozwiązania. Wybrali drogą łatwiejszą. Być może ważne było również to, że na bardziej progresywne granie ciągle była dobra koniunktura. Problem w tym, że skręcili w ścieżkę, która była już mocno wydeptana. Trzeba również spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy. W tym czasie na polu różnych mniej komercyjnych stylistyk coraz wyraźniej występował przechył w stronę bardziej mainstreamowego grania. Folk-rockowcy podłączali się do prądu, zespoły progrockowe łagodziły brzmienie i upraszczały struktury, elektronicy szukali bardziej komunikatywnych rozwiązań...

    OdpowiedzUsuń
  3. A co sądzisz o Amazing Blondel? To był zespół o podobnym profilu do wczesnego Gryphona - bardziej zakorzeniony w muzyce doby elżbietańskiej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Słyszałem cztery płyty tego zespołu. Problem w tym, że ostatni raz chyba z 15 lat temu. Pierwsze dwa średnio mi podeszły. Najlepiej wspominam „Fantasia Lindum” i „England”. Podejrzewam, że mogliby bardziej przypaść mi do gustu, gdyby czerpali więcej ze średniowiecza. Trochę wycieczek w stronę muzyki dawnej miał również Steeleye Span. „Gaudete” to był nawet hicior w Wielkiej Brytanii. Nieźle, bo przecież jest śpiewany a cappella, poza tym powstał jeszcze w czasach renesansu.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Gaudete" jest ładny natomiast Steeleye Span zawsze uważałem za najsłabszy zespół z szeroko pojętej czołówki brytyjskiego folk-rocka z tamtego okresu. Oczywiście mam ich płyty, ale słucham rzadko Za najlepszy uważam natomiast Pentangle. Wspaniali muzycy - sekcja rytmiczna Cox - Thompson na kosmicznym poziomie, ze swoim jazzowym backgroundem mogliby i u Coltrane'a grać, kapitalny duet gitarowy Jansch/Renbourn no i wokal Jacqui też cudo. Mnóstwo niezwykle ciekawych harmonii i wyrafinowanych rytmów, no i ich płyty eksplorują różne odmiany folku (np. Cruel Sister opiera się na dawnej muzyce angielskiej, a z kolei "Reflection" drąży muzykę amerykańską - gospel, akustycznego bluesa, dziewiętnastowieczne hymny i country). Niesamowita grupa, choć zdarzały im się też płyty słabsze (za taki uważam koncertówkę "Sweet Child".

    OdpowiedzUsuń
  6. Pamiętam, że jeszcze w czasach przedinternetowych kupiłem na ślepo „Basket Of Light”, bo czytając o tym zespole w różnych miejscach uznałem ,że może być interesujący. Tym razem trafiłem, bo nie zawsze człowiek miał takie szczęście. Taki był urok tamtych czasów. Pentangle nie słyszałem w radiu, tak więc nie było innej możliwości, aby poznać ich muzykę. Teraz wystarczy kilka kliknięć. Najbardziej lubię „Basket Of Light” i „Cruel Sister”.

    OdpowiedzUsuń
  7. Miałem bardzo podobnie - o Pentangle wyczytałem bodaj w 1997 w Encyklopedii Muzyki Popularnej Guinnessa i też w ciemno kupiłem Cruel Sister. Miałem szczęście o tyle, że w Lublinie działała wypożyczalnia płyt CD z ogromnym katalogiem Witka Jachacza z Radia Lublin i można było za bardzo tanie pieniądze przegrać Cd na kasetę z czego skwapliwie korzystałem w latach licealnych. Nawet w przypadku pomyłki (a takie się zdarzały - np. Faust!) ból był mniejszy niż przy zakupie dysku za duże pieniądze. W Opolu nie działała żadna wypożyczalnia płyt?

    OdpowiedzUsuń
  8. Na przełomie lat 80. i 90. wypożyczalni płyt było kilka. Problem w tym, że w każdej zdecydowanie dominował współczesny mainstream i bardziej znane płyty z przeszłości. Jeśli chodzi o pozycje mało znane, to była to śladowa ilość. Zabrakło jakiegoś pasjonata, który udostępniałby perełki ze swojej kolekcji.

    Moim „kontaktem lubelskim” z muzycznym światem był Jerzy Janiszewski. W tamtych czasach był to zdecydowanie jeden z najlepszych dziennikarzy muzycznych. Do dzisiaj pamiętam dobrze jego audycje w „Trójce”, szczególnie piątkowe w nocnym „Zapraszamy do Trójki”. To był dokładnie 1987 rok. Poznałem dzięki niemu sporo interesującej muzyki. W latach 90. znowu pojawił się w „Trójce”. Wtedy prezentował sporo rzeczy z NKR-u. Jego matecznikiem było radio lubelskie. W latach 80. i 90. zazdrościłem lublinianom, że mają takiego speca od muzyki rockowej i mogą poznawać wiele interesujących płyt, do których był wtedy piekielnie trudny dostęp. W opolskim radiu trudno było trafić na coś ciekawego.

    OdpowiedzUsuń
  9. Janiszewski to jest oczywiście postać, która przewijała się w moim życiu od dzieciństwa (znajomy moich rodziców z akademickiego radia na przełomie lat 60/70). Ostatni okres był trudny - nie udało mi się ułożyć z nim współpracy (mimo wielu prób) podczas książki nad Budką (wynikało to z ogromnego jego żalu do muzyków Budki- zresztą w dużej mierze uzasadnionego - co przenosił, niestety, i na mnie). To duża postać i po prostu dobry człowiek -choć z wadą w postaci tego, że zawsze mówił do co myśli (i to dosłownie).

    OdpowiedzUsuń
  10. Jeżeli chodzi o radiowe dziennikarstwo muzyczne, to Janiszewski był dużą wartością dodaną. Kaczkowski bazował na klimacie, Beksiński podobnie, choć w jego przypadku szalenie istotne były również emocje. Janiszewski to był konkret, poza tym z jego audycji można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Różne informacje o płytach, artystach, ciekawostki, anegdoty. Niewątpliwie miał ogromną wiedzę na temat muzyki rockowej i potrafił to „sprzedać” na falach eteru. Nie pamiętam tych czasów, ale podobno po wprowadzeniu stanu wojennego został zawieszony. To by pasowało do jego charakteru.

    OdpowiedzUsuń