19.08.2025
W 1977 roku trasa koncertowa promująca dwupłytowy album „Works” mogła zakończyć się finansową katastrofą. Zespół wydał fortunę na gigantyczne tournée z orkiestrą symfoniczną. Sytuację uratowała druga część trasy, kiedy to muzycy wojażowali już tylko w trzyosobowym składzie.
Koncertowa gigantomania mocno obciążyła ich zasoby finansowe, dlatego byli zdeterminowani, aby odkuć się i mocno stanąć na nogi. Tymczasem zmiany na rynku muzycznym nie były dla nich korzystne. Rock progresywny był w głębokiej defensywie. W połowie lat 70. dynamika tego wielce zróżnicowanego nurtu zaczęła się zatracać. Był to skomplikowany proces, na który złożyło się wiele czynników. Wspomnijmy tylko o kilku najistotniejszych. Z wolna wyczerpywała się formuła przekazu. Towarzyszył jej kryzys twórczy wielu prominentnych przedstawicieli szeroko pojętego rocka progresywnego. Istotnym czynnikiem była również postępująca komercjalizacja rynku muzycznego. W drugiej połowie lat 70. miała miejsce kolejna rewolucja. Zaczynem fermentu była punk rockowa rewolta, która gruntownie zmieniła oblicze ówczesnej muzyki rockowej. W 1978 roku w najlepsze trwało polowanie na rockowe dinozaury. Emerson, Lake & Palmer atakowano ze szczególną zaciekłością, bowiem dla wielu to właśnie ten zespół był wzorcowym przykładem progresywnego wynaturzenia. W tej sytuacji trio postanowiło znacznie ograniczyć swoje aspiracje artystyczne. Latem 1978 roku w Nassau na Bahamach nagrało album „Love Beach”, który do sklepów trafił w listopadzie tegoż roku.
No i zaczęło się… Muzycy nigdy nie mieli dobrej prasy. Już na początku lat 70. byli mocno skonfliktowani z dziennikarzami muzycznymi, którzy często używali sobie na nich do woli. Nierzadko przekraczano granice dobrego smaku, nie grzeszono również kulturą osobistą (vide teksty Roberta Christgaua i Lestera Bangsa). W recenzjach dziennikarze dosłownie prześcigali się w uszczypliwościach. Dworowano sobie z artystów, tytułu płyty, nawet okładki, niemal totalnej krytyce poddano zawartość muzyczną. Znany dziennikarz brytyjski, Chris Welch, ironicznie sugerował, że utwór tytułowy powstał zapewne po upojnych dniach spędzonych na plaży. Muzycy mieli raczyć się strumieniami rumu i Coca Coli, wylegiwać na piasku, wreszcie w cieniu palm dogadzać zachciankom tubylczych dziewcząt.
Trio nie było zadowolene z „Love Beach”. Nie brakowało bardzo krytycznych opinii. Po latach Carl Palmer w jednym z wywiadów stwierdził wprost, że płyta winylowa nadaje się tylko na… podstawkę pod doniczkę dla kwiatów. Do dnia dzisiejszego dla wielu jest jednym z najbardziej spektakularnych przykładów upadku rocka progresywnego. Czy rzeczywiście jest to muzyczny potworek? Po latach, gdy opadły już emocje, możemy podejść do niej z większym dystansem. Pierwsza strona wydania winylowego jest bardzo słaba. Utwór tytułowy i „All I Want Is You” są do bólu banalne, natomiast „The Gambler” i „Taste Of My Love” po prostu koszmarne. Kolejnym kompozycjom warto jednak poświęcić więcej czasu. Na ciepłe słowa zasługuje ballada Lake'a „For You”. Niezgorszy jest również „Canario” – kolejna adaptacja klasyki, tym razem fragmentu „Fantasía Para Un Gentilhombre” z dorobku Joaquína Rodriga.
Zdecydowanie broniłbym drugiej strony płyty, którą wypełniła czteroczęściowa suita „Memoirs Of A Officer And A Gentleman”. Tym razem zespół powściągnął swoje wirtuozerskie zapędy, zadbał o przejrzystą instrumentację i atrakcyjną, czasami wręcz urzekającą, melodykę. Słowem, jest to utwór, który naprawdę może się podobać. Na plus należy poczytać, że artyści nie uskuteczniali autoplagiatów. Zaproponowali rozbudowany utwór, w którym pojawiły się nowe pomysły architektoniczne i brzmieniowe. W tym miejscu warto zaznaczyć, że w latach 70. trio czterokrotnie porywało się na nagranie wielowątkowej kompozycji trwającej ponad 20 minut - „Tarkus” (1971), „Pictures At An Exhibition (1971), „Karn Evil 9” (1973), „Memoirs Of An Officer And A Gentleman” (1978). Suplementem do tej wyliczanki może być jeszcze ponad 18-minutowy „Piano Concerto No. 1” (1977), czyli emersonowskie zmagania z formą koncertową na duży aparat wykonawczy. Co ciekawe, kształt formalny każdej z nich jest inny. Sporo różnic znajdziemy również w innych sferach muzycznego przekazu. Podobnie było w przypadku innych kompozycji, w których trio odeszło od tradycyjnej formy piosenkowej. Zróżnicowanie dotyczyło nie tylko sfery formalnej, ale także technik kompozytorskich.
Muzykom można wytknąć merkantylne podejście do procesu twórczego. Razi trochę fakt, że w dalszym ciągu przejawiają nazbyt indywidualistyczne zapędy. Na pierwszej stronie dominują piosenki Grega Lake'a, natomiast na drugiej niepodzielnie rządzi Keith Emerson. Można odnieść wrażenie, że rzucają się ze skrajności w skrajność. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej wojażowali z orkiestrą symfoniczną, Emerson tworzył koncert fortepianowy, intensywnie pracowali nad zaawansowaną syntezą rocka z muzyką klasyczną. Tymczasem na „Love Beach”, szczególnie na pierwszej stronie wydania winylowego, zwrócili się nagle w stronę muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Wedle mojego przekonania, niniejszy album nie jest muzyczną katastrofą, choć z pewnością nie jest również powodem do chluby. W zbiorowej świadomości progfanów „Love Beach” niezasłużenie funkcjonuje jako skrajny przykład artystycznego upadku.
W ostatnich dniach sporo myślałem o popowych/"popowych" płytach progowych zespołów, więc z mojego punktu widzenia nieźle wstrzeliłeś się z tym tekstem :)
OdpowiedzUsuńGeneralnie z Emerson, Lake & Palmer mam spory problem. Jeśli chodzi o tzw. Wielką Dziewiątkę rocka progresywnego, to właśnie muzyka tego tria zdecydowanie najmniej mnie przekonuje. Ich pierwsze cztery albumy studyjne, te najbardziej cenione, uważam za niezłe, ale nic ponadto. Razi mnie ich eklektyzm, nierówny poziom, skłonność do przesady. Jednakże poza "Tarkusem", którego mam na półce, dawno nie słuchałem tych tytułów - i nie wątpię w to, że w przyszłości dam im kolejną szansę. A wówczas może bardziej je docenię (lub na odwrót: stanę się względem nich jeszcze bardziej krytyczny).
"Love Beach", przyznaję, nie słuchałem (znajomość "In the Hot Seat" skutecznie powstrzymała mnie przed sprawdzaniem późniejszych dokonań ELP) - znam ten album z obiegowych "legend", przedstawiających go właśnie jako "skrajny przykład artystycznego upadku". Twój tekst przekonał mnie jednak, że nie warto tej płyty z góry skreślać (choć do odsłuchu należy przystąpić ze świadomością tego, z czym ma się do czynienia, i z odpowiednio dostosowanymi oczekiwaniami). Poza wszystkim: zawsze też istnieje możliwość zyskania nowego guilty pleasure ;)
W sieci zapewne można znaleźć sporo recenzji krytykujących (miażdżących) "Love Beach". W tym kontekście Twój tekst, przedstawiający trochę inne podejście do tego materiału, jest tym cenniejszy. Zawsze doceniam możliwość zaznajomienia się z różnymi punktami widzenia.
Z ciekawości: który progowy Dinozaur Twoim zdaniem najlepiej odnalazł się w popowej estetyce (i dlaczego jest to Genesis? :D)?
Pozdrawiam,
Upadły Meloman Paweł
"Love Beach" w dyskografii ELP oceniam słabo, ale rzeczywiście nie jest to absolutna katastrofa, chociażby ze względu na przyzwoitą suitę z drugiej strony płyty. Strona pierwsza - jak napisał Autor - zbiór przeciętno-słabych piosenek, odległych biegunowo od stylu rocka progresywnego i w zasadzie mogę zaakceptować jedynie utwór zamykający - "Canario". Jednak dla mnie ten album i tak jest lepszy od następnych. Nie lubię ani "Black Moon", ani "In the Hot Seat". Pozytywnie za to odbieram płytę nagraną z Cozy Powellem zamiast Carla Palmera. Za to ich 5 pierwszych płyt to absolutny kanon rocka progresywnego i kawał świetnej muzyki, a "Brain Salad Surgery" traktuję jak opus magnum i dla mnie jest arcydziełem, którym osiągnęli swój szczyt. Do dziś jest to płyta ELP, do której wracam najczęściej. Wysoko oceniam również znakomity koncert "Pictures at an Exhibition".
OdpowiedzUsuń@Paweł
OdpowiedzUsuń„Razi mnie ich eklektyzm...”
Eklektyzm jest immanentną cechą rocka symfonicznego. Z góry trzeba założyć, że muzyczne ingrediencje będą, bardziej lub mniej, zróżnicowane. W obrębie tej stylistyki każdy znaczący band miał swój pomysł na syntezę gatunkową. Istotne są również indywidualne preferencje. Każdy z nas może rozmaicie odbierać tego typu eksploracje.
„Z ciekawości: który progowy Dinozaur Twoim zdaniem najlepiej odnalazł się w popowej estetyce (i dlaczego jest to Genesis? :D)?”
Chwilę przemyślałem temat i chyba nie ma co silić się na oryginalność. Gdybym musiał wybrać jakiś zespół byłby to Genesis. Dlaczego? W ich przypadku transformacja stylistyczna była czymś naturalnym. Collinsowi pop-rockowa estetyka była bliższa niż rock progresywny, czego nigdy nie ukrywał. Rutherford i Banks zawsze podkreślali w wywiadach, że przede wszystkim uważają się za twórców piosenek. Do modelu popowego najmniej pasował Tony Banks, który zawsze był rozmiłowany w muzycy klasycznej, ponadto miał skłonności do komplikacji. W tym sensie nie dziwi fakt, że najbardziej płodny kompozytor zespołu na gruncie solowym nie odniósł znaczącego sukcesu komercyjnego. Ważne jest również to, że gdy tworzyli swoje bardziej komunikatywne albumy, ciągle dopisywała im wena twórcza. Nie byli już wprawdzie w apogeum swoich możliwości, jednak nadal był to bardzo przyzwoity poziom. W obrębie pop rocka ich albumy z lat 1980-1991 to znaczące osiągnięcia. Może z wyjątkiem „Abacab” (1981), który, z różnych względów, był rozczarowujący. Inni przedstawiciela rocka progresywnego, którzy zapuścili się na teren popowy, zazwyczaj zmagali się z różnymi problemami. Kryzys twórczy, brak pomysłu na Nowe Otwarcie, zbyt mała wszechstronność, konflikty personalne. Temat rzeka...
"Eklektyzm jest immanentną cechą rocka symfonicznego. Z góry trzeba założyć, że muzyczne ingrediencje będą, bardziej lub mniej, zróżnicowane. W obrębie tej stylistyki każdy znaczący band miał swój pomysł na syntezę gatunkową. Istotne są również indywidualne preferencje. Każdy z nas może rozmaicie odbierać tego typu eksploracje."
UsuńPełna zgoda. Ogólnie eklektyzm w rocku symfonicznym, czy szerzej we wszelakiej muzyce, całkiem mi odpowiada (choć z drugiej strony lubię też np. ambient i minimalizm), ale oczywiście nie zawsze, czego przykładem jest właśnie Emerson, Lake & Palmer (np. gdy słyszę na jednej płycie suitę "Tarkus" i rockandrollowe "Are You Ready Eddy?", to odczuwam dysonans).
Dzięki za odpowiedź w sprawie progowych Dinozaurów poruszających się w obrębie popowej stylistyki. Muszę przyznać, że kiedyś sceptycznie podchodziłem do "post-hackettowego" Genesis. Dopiero chorzowski koncert z 2007 roku (na który trafiłem zresztą zupełnie niespodziewanie, jeszcze kilka godzin wcześniej nie mając tego w ogóle w planach) sprawił, że moja ocena uległa znacznej poprawie. Przy czym w dorobku Genesis najbardziej cenię ich płyty z lat 1973-76.
„Ogólnie eklektyzm w rocku symfonicznym, czy szerzej we wszelakiej muzyce, całkiem mi odpowiada (choć z drugiej strony lubię też np. ambient i minimalizm), ale oczywiście nie zawsze, czego przykładem jest właśnie Emerson, Lake & Palmer (np. gdy słyszę na jednej płycie suitę "Tarkus" i rockandrollowe "Are You Ready Eddy?", to odczuwam dysonans)”.
UsuńJeśli chodzi o „Are You Ready Eddy?” i niewymieniony przez Ciebie „Jeremy Bender”, muzycy tłumaczyli w wywiadach, że chcieli nieco rozładować przyciężką atmosferę po monumentalnej i skomplikowanej suicie. Stąd obecność powyższych drobiażdżków. Miały to być muzyczne żarty. Problem w tym, że utwory są po prostu denne. Analogicznie było w przypadku nieszczęsnego „Benny The Bouncer”, który jest „sękiem” na „Brain Salad Surgery”. Do reszty materiału pasuje, jak pięść do twarzy. Na szczęście były to krótkie piosenki o marginalnym znaczeniu.
„Przy czym w dorobku Genesis najbardziej cenię ich płyty z lat 1973-76”.
W moim przypadku jest identycznie. Może narażę się ortodoksyjnym progfanom, ale najwyżej cenię sobie „A Trick Of The Tail” i „Wind & Wuthering”, czyli postgabrielowski Genesis jeszcze jako kwartet. Arcydzielny wzorzec „miękkiego” rocka progresywnego.
@soundchaser
OdpowiedzUsuńW zasadzie mógłbym podpisać się pod wszystkim, co napisałeś. Jak dla mnie, „Brain Salad Surgery” to ich najlepszy album. Najbardziej dojrzały i dopracowany. Znakomite zwieńczenie najlepszego okresu działalności. Ścisły top gatunku. Gdyby ktoś napisał, że „Toccata” to najlepsza transkrypcja muzyki klasycznej na gruncie rocka - nie oponowałbym. Na drugim biegunie jest koszmarny „In The Hot Seat”, znacznie gorszy niż „Love Beach”. „Black Moon”, w momencie, gdy ujrzał światło dzienne, mocno mnie rozczarował. Po kilku przesłuchaniach polubiłem kilka kompozycji. Czasami do nich wracam (np. „Changing States”, „Close To Home”). Album tria Emerson, Lake & Powell zaskakująco udany. Szczególnie pierwsza strona winyla. Szkoda, że zabrakło oryginalnego perkusisty. Cozy Powell to dobry drummer, jednak brakuje mu finezji i techniki Palmera.