19.08.2025
W 1977 roku trasa koncertowa promująca dwupłytowy album „Works” mogła zakończyć się finansową katastrofą. Zespół wydał fortunę na gigantyczne tournée z orkiestrą symfoniczną. Sytuację uratowała druga część trasy, kiedy to muzycy wojażowali już tylko w trzyosobowym składzie.
Koncertowa gigantomania mocno obciążyła ich zasoby finansowe, dlatego byli zdeterminowani, aby odkuć się i mocno stanąć na nogi. Tymczasem zmiany na rynku muzycznym nie były dla nich korzystne. Rock progresywny był w głębokiej defensywie. W połowie lat 70. dynamika tego wielce zróżnicowanego nurtu zaczęła się zatracać. Był to skomplikowany proces, na który złożyło się wiele czynników. Wspomnijmy tylko o kilku najistotniejszych. Z wolna wyczerpywała się formuła przekazu. Towarzyszył jej kryzys twórczy wielu prominentnych przedstawicieli szeroko pojętego rocka progresywnego. Istotnym czynnikiem była również postępująca komercjalizacja rynku muzycznego. W drugiej połowie lat 70. miała miejsce kolejna rewolucja. Zaczynem fermentu była punk rockowa rewolta, która gruntownie zmieniła oblicze ówczesnej muzyki rockowej. W 1978 roku w najlepsze trwało polowanie na rockowe dinozaury. Emerson, Lake & Palmer atakowano ze szczególną zaciekłością, bowiem dla wielu to właśnie ten zespół był wzorcowym przykładem progresywnego wynaturzenia. W tej sytuacji trio postanowiło znacznie ograniczyć swoje aspiracje artystyczne. Latem 1978 roku w Nassau na Bahamach nagrało album „Love Beach”, który do sklepów trafił w listopadzie tegoż roku.
No i zaczęło się… Muzycy nigdy nie mieli dobrej prasy. Już na początku lat 70. byli mocno skonfliktowani z dziennikarzami muzycznymi, którzy często używali sobie na nich do woli. Nierzadko przekraczano granice dobrego smaku, nie grzeszono również kulturą osobistą (vide teksty Roberta Christgaua i Lestera Bangsa). W recenzjach dziennikarze dosłownie prześcigali się w uszczypliwościach. Dworowano sobie z artystów, tytułu płyty, nawet okładki, niemal totalnej krytyce poddano zawartość muzyczną. Znany dziennikarz brytyjski, Chris Welch, ironicznie sugerował, że utwór tytułowy powstał zapewne po upojnych dniach spędzonych na plaży. Muzycy mieli raczyć się strumieniami rumu i Coca Coli, wylegiwać na piasku, wreszcie w cieniu palm dogadzać zachciankom tubylczych dziewcząt.
Trio nie było zadowolene z „Love Beach”. Nie brakowało bardzo krytycznych opinii. Po latach Carl Palmer w jednym z wywiadów stwierdził wprost, że płyta winylowa nadaje się tylko na… podstawkę pod doniczkę dla kwiatów. Do dnia dzisiejszego dla wielu jest jednym z najbardziej spektakularnych przykładów upadku rocka progresywnego. Czy rzeczywiście jest to muzyczny potworek? Po latach, gdy opadły już emocje, możemy podejść do niej z większym dystansem. Pierwsza strona wydania winylowego jest bardzo słaba. Utwór tytułowy i „All I Want Is You” są do bólu banalne, natomiast „The Gambler” i „Taste Of My Love” po prostu koszmarne. Kolejnym kompozycjom warto jednak poświęcić więcej czasu. Na ciepłe słowa zasługuje ballada Lake'a „For You”. Niezgorszy jest również „Canario” – kolejna adaptacja klasyki, tym razem fragmentu „Fantasía Para Un Gentilhombre” z dorobku Joaquína Rodriga.
Zdecydowanie broniłbym drugiej strony płyty, którą wypełniła czteroczęściowa suita „Memoirs Of A Officer And A Gentleman”. Tym razem zespół powściągnął swoje wirtuozerskie zapędy, zadbał o przejrzystą instrumentację i atrakcyjną, czasami wręcz urzekającą, melodykę. Słowem, jest to utwór, który naprawdę może się podobać. Na plus należy poczytać, że artyści nie uskuteczniali autoplagiatów. Zaproponowali rozbudowany utwór, w którym pojawiły się nowe pomysły architektoniczne i brzmieniowe. W tym miejscu warto zaznaczyć, że w latach 70. trio czterokrotnie porywało się na nagranie wielowątkowej kompozycji trwającej ponad 20 minut - „Tarkus” (1971), „Pictures At An Exhibition (1971), „Karn Evil 9” (1973), „Memoirs Of An Officer And A Gentleman” (1978). Suplementem do tej wyliczanki może być jeszcze ponad 18-minutowy „Piano Concerto No. 1” (1977), czyli emersonowskie zmagania z formą koncertową na duży aparat wykonawczy. Co ciekawe, kształt formalny każdej z nich jest inny. Sporo różnic znajdziemy również w innych sferach muzycznego przekazu. Podobnie było w przypadku innych kompozycji, w których trio odeszło od tradycyjnej formy piosenkowej. Zróżnicowanie dotyczyło nie tylko sfery formalnej, ale także technik kompozytorskich.
Muzykom można wytknąć merkantylne podejście do procesu twórczego. Razi trochę fakt, że w dalszym ciągu przejawiają nazbyt indywidualistyczne zapędy. Na pierwszej stronie dominują piosenki Grega Lake'a, natomiast na drugiej niepodzielnie rządzi Keith Emerson. Można odnieść wrażenie, że rzucają się ze skrajności w skrajność. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej wojażowali z orkiestrą symfoniczną, Emerson tworzył koncert fortepianowy, intensywnie pracowali nad zaawansowaną syntezą rocka z muzyką klasyczną. Tymczasem na „Love Beach”, szczególnie na pierwszej stronie wydania winylowego, zwrócili się nagle w stronę muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Wedle mojego przekonania, niniejszy album nie jest muzyczną katastrofą, choć z pewnością nie jest również powodem do chluby. W zbiorowej świadomości progfanów „Love Beach” niezasłużenie funkcjonuje jako skrajny przykład artystycznego upadku.
W ostatnich dniach sporo myślałem o popowych/"popowych" płytach progowych zespołów, więc z mojego punktu widzenia nieźle wstrzeliłeś się z tym tekstem :)
OdpowiedzUsuńGeneralnie z Emerson, Lake & Palmer mam spory problem. Jeśli chodzi o tzw. Wielką Dziewiątkę rocka progresywnego, to właśnie muzyka tego tria zdecydowanie najmniej mnie przekonuje. Ich pierwsze cztery albumy studyjne, te najbardziej cenione, uważam za niezłe, ale nic ponadto. Razi mnie ich eklektyzm, nierówny poziom, skłonność do przesady. Jednakże poza "Tarkusem", którego mam na półce, dawno nie słuchałem tych tytułów - i nie wątpię w to, że w przyszłości dam im kolejną szansę. A wówczas może bardziej je docenię (lub na odwrót: stanę się względem nich jeszcze bardziej krytyczny).
"Love Beach", przyznaję, nie słuchałem (znajomość "In the Hot Seat" skutecznie powstrzymała mnie przed sprawdzaniem późniejszych dokonań ELP) - znam ten album z obiegowych "legend", przedstawiających go właśnie jako "skrajny przykład artystycznego upadku". Twój tekst przekonał mnie jednak, że nie warto tej płyty z góry skreślać (choć do odsłuchu należy przystąpić ze świadomością tego, z czym ma się do czynienia, i z odpowiednio dostosowanymi oczekiwaniami). Poza wszystkim: zawsze też istnieje możliwość zyskania nowego guilty pleasure ;)
W sieci zapewne można znaleźć sporo recenzji krytykujących (miażdżących) "Love Beach". W tym kontekście Twój tekst, przedstawiający trochę inne podejście do tego materiału, jest tym cenniejszy. Zawsze doceniam możliwość zaznajomienia się z różnymi punktami widzenia.
Z ciekawości: który progowy Dinozaur Twoim zdaniem najlepiej odnalazł się w popowej estetyce (i dlaczego jest to Genesis? :D)?
Pozdrawiam,
Upadły Meloman Paweł
"Love Beach" w dyskografii ELP oceniam słabo, ale rzeczywiście nie jest to absolutna katastrofa, chociażby ze względu na przyzwoitą suitę z drugiej strony płyty. Strona pierwsza - jak napisał Autor - zbiór przeciętno-słabych piosenek, odległych biegunowo od stylu rocka progresywnego i w zasadzie mogę zaakceptować jedynie utwór zamykający - "Canario". Jednak dla mnie ten album i tak jest lepszy od następnych. Nie lubię ani "Black Moon", ani "In the Hot Seat". Pozytywnie za to odbieram płytę nagraną z Cozy Powellem zamiast Carla Palmera. Za to ich 5 pierwszych płyt to absolutny kanon rocka progresywnego i kawał świetnej muzyki, a "Brain Salad Surgery" traktuję jak opus magnum i dla mnie jest arcydziełem, którym osiągnęli swój szczyt. Do dziś jest to płyta ELP, do której wracam najczęściej. Wysoko oceniam również znakomity koncert "Pictures at an Exhibition".
OdpowiedzUsuń@Paweł
OdpowiedzUsuń„Razi mnie ich eklektyzm...”
Eklektyzm jest immanentną cechą rocka symfonicznego. Z góry trzeba założyć, że muzyczne ingrediencje będą, bardziej lub mniej, zróżnicowane. W obrębie tej stylistyki każdy znaczący band miał swój pomysł na syntezę gatunkową. Istotne są również indywidualne preferencje. Każdy z nas może rozmaicie odbierać tego typu eksploracje.
„Z ciekawości: który progowy Dinozaur Twoim zdaniem najlepiej odnalazł się w popowej estetyce (i dlaczego jest to Genesis? :D)?”
Chwilę przemyślałem temat i chyba nie ma co silić się na oryginalność. Gdybym musiał wybrać jakiś zespół byłby to Genesis. Dlaczego? W ich przypadku transformacja stylistyczna była czymś naturalnym. Collinsowi pop-rockowa estetyka była bliższa niż rock progresywny, czego nigdy nie ukrywał. Rutherford i Banks zawsze podkreślali w wywiadach, że przede wszystkim uważają się za twórców piosenek. Do modelu popowego najmniej pasował Tony Banks, który zawsze był rozmiłowany w muzycy klasycznej, ponadto miał skłonności do komplikacji. W tym sensie nie dziwi fakt, że najbardziej płodny kompozytor zespołu na gruncie solowym nie odniósł znaczącego sukcesu komercyjnego. Ważne jest również to, że gdy tworzyli swoje bardziej komunikatywne albumy, ciągle dopisywała im wena twórcza. Nie byli już wprawdzie w apogeum swoich możliwości, jednak nadal był to bardzo przyzwoity poziom. W obrębie pop rocka ich albumy z lat 1980-1991 to znaczące osiągnięcia. Może z wyjątkiem „Abacab” (1981), który, z różnych względów, był rozczarowujący. Inni przedstawiciela rocka progresywnego, którzy zapuścili się na teren popowy, zazwyczaj zmagali się z różnymi problemami. Kryzys twórczy, brak pomysłu na Nowe Otwarcie, zbyt mała wszechstronność, konflikty personalne. Temat rzeka...
"Eklektyzm jest immanentną cechą rocka symfonicznego. Z góry trzeba założyć, że muzyczne ingrediencje będą, bardziej lub mniej, zróżnicowane. W obrębie tej stylistyki każdy znaczący band miał swój pomysł na syntezę gatunkową. Istotne są również indywidualne preferencje. Każdy z nas może rozmaicie odbierać tego typu eksploracje."
UsuńPełna zgoda. Ogólnie eklektyzm w rocku symfonicznym, czy szerzej we wszelakiej muzyce, całkiem mi odpowiada (choć z drugiej strony lubię też np. ambient i minimalizm), ale oczywiście nie zawsze, czego przykładem jest właśnie Emerson, Lake & Palmer (np. gdy słyszę na jednej płycie suitę "Tarkus" i rockandrollowe "Are You Ready Eddy?", to odczuwam dysonans).
Dzięki za odpowiedź w sprawie progowych Dinozaurów poruszających się w obrębie popowej stylistyki. Muszę przyznać, że kiedyś sceptycznie podchodziłem do "post-hackettowego" Genesis. Dopiero chorzowski koncert z 2007 roku (na który trafiłem zresztą zupełnie niespodziewanie, jeszcze kilka godzin wcześniej nie mając tego w ogóle w planach) sprawił, że moja ocena uległa znacznej poprawie. Przy czym w dorobku Genesis najbardziej cenię ich płyty z lat 1973-76.
„Ogólnie eklektyzm w rocku symfonicznym, czy szerzej we wszelakiej muzyce, całkiem mi odpowiada (choć z drugiej strony lubię też np. ambient i minimalizm), ale oczywiście nie zawsze, czego przykładem jest właśnie Emerson, Lake & Palmer (np. gdy słyszę na jednej płycie suitę "Tarkus" i rockandrollowe "Are You Ready Eddy?", to odczuwam dysonans)”.
UsuńJeśli chodzi o „Are You Ready Eddy?” i niewymieniony przez Ciebie „Jeremy Bender”, muzycy tłumaczyli w wywiadach, że chcieli nieco rozładować przyciężką atmosferę po monumentalnej i skomplikowanej suicie. Stąd obecność powyższych drobiażdżków. Miały to być muzyczne żarty. Problem w tym, że utwory są po prostu denne. Analogicznie było w przypadku nieszczęsnego „Benny The Bouncer”, który jest „sękiem” na „Brain Salad Surgery”. Do reszty materiału pasuje, jak pięść do twarzy. Na szczęście były to krótkie piosenki o marginalnym znaczeniu.
„Przy czym w dorobku Genesis najbardziej cenię ich płyty z lat 1973-76”.
W moim przypadku jest identycznie. Może narażę się ortodoksyjnym progfanom, ale najwyżej cenię sobie „A Trick Of The Tail” i „Wind & Wuthering”, czyli postgabrielowski Genesis jeszcze jako kwartet. Arcydzielny wzorzec „miękkiego” rocka progresywnego.
"Jeśli chodzi o „Are You Ready Eddy?” i niewymieniony przez Ciebie „Jeremy Bender”, muzycy tłumaczyli w wywiadach, że chcieli nieco rozładować przyciężką atmosferę po monumentalnej i skomplikowanej suicie. Stąd obecność powyższych drobiażdżków. Miały to być muzyczne żarty. Problem w tym, że utwory są po prostu denne. Analogicznie było w przypadku nieszczęsnego „Benny The Bouncer”, który jest „sękiem” na „Brain Salad Surgery”. Do reszty materiału pasuje, jak pięść do twarzy. Na szczęście były to krótkie piosenki o marginalnym znaczeniu."
UsuńOczywiście wskazałem najbardziej skrajny (w moim odczuciu) przykład, ale - masz rację - w tym przypadku/przypadkach problemem jest nie tyle eklektyzm, co jakość. Krótkie piosenki o marginalnym znaczeniu, ale niesmak pozostaje :(
"Może narażę się ortodoksyjnym progfanom, ale najwyżej cenię sobie „A Trick Of The Tail” i „Wind & Wuthering”, czyli postgabrielowski Genesis jeszcze jako kwartet. Arcydzielny wzorzec „miękkiego” rocka progresywnego."
Opinia nieortodoksyjna, ale też nieodosobniona. Marek Niedźwiecki się z Tobą zgadza ;) Ja w sumie też (aczkolwiek u mnie to "srebro" i "brąz"; moim numerem jeden jest jednak "Selling England by the Pound"). Swoją drogą, w 1976 roku ukazały się - poza "A Trick of the Tail" i "Wind & Wuthering" - także dwie świetne płyty Van der Graaf Generator (nawet jeśli "World Record" to spadek formy, to i tak uwielbiam) oraz mój ulubiony album Camel. 1976 - jeden z najlepszych roczników, jeśli chodzi o rock progresywny (bo przecież jeszcze chociażby debiut Ragnarök). Piszę to oczywiście prowokacyjnie i w dużej mierze żartobliwie :)
@soundchaser
OdpowiedzUsuńW zasadzie mógłbym podpisać się pod wszystkim, co napisałeś. Jak dla mnie, „Brain Salad Surgery” to ich najlepszy album. Najbardziej dojrzały i dopracowany. Znakomite zwieńczenie najlepszego okresu działalności. Ścisły top gatunku. Gdyby ktoś napisał, że „Toccata” to najlepsza transkrypcja muzyki klasycznej na gruncie rocka - nie oponowałbym. Na drugim biegunie jest koszmarny „In The Hot Seat”, znacznie gorszy niż „Love Beach”. „Black Moon”, w momencie, gdy ujrzał światło dzienne, mocno mnie rozczarował. Po kilku przesłuchaniach polubiłem kilka kompozycji. Czasami do nich wracam (np. „Changing States”, „Close To Home”). Album tria Emerson, Lake & Powell zaskakująco udany. Szczególnie pierwsza strona winyla. Szkoda, że zabrakło oryginalnego perkusisty. Cozy Powell to dobry drummer, jednak brakuje mu finezji i techniki Palmera.
@ Paweł
OdpowiedzUsuń„Oczywiście wskazałem najbardziej skrajny (w moim odczuciu) przykład, ale - masz rację - w tym przypadku/przypadkach problemem jest nie tyle eklektyzm, co jakość. Krótkie piosenki o marginalnym znaczeniu, ale niesmak pozostaje.”
Podzielam ten pogląd. Irytować może również fakt, że zespół popełnił błąd w selekcji materiału. W odwodzie pozostała przecież przejmująca ballada Grega Lake’a „Oh, My Father”. Wyautowanie „Jeremy Bender” i „Are You Ready Eddy?” i dodanie „Oh, My Father” byłoby zbawienne dla albumu. Trzeba jednak uszanować decyzję Lake’a, który zrezygnował z publikacji utworu ze względu na zbyt osobisty tekst. Światło dzienne ujrzał dopiero na jednej z kompaktowych reedycji w 2012 roku.
„Opinia nieortodoksyjna, ale też nieodosobniona. Marek Niedźwiecki się z Tobą zgadza ;)”
Wspominał o tym niejednokrotnie. Szczególnie pamiętam jego piątkową audycję, popołudniowe „Zapraszamy do Trójki”. Wrzesień 1987 roku. Zaprezentował wtedy „Blood On The Rooftops”. Stwierdził wówczas, że gdyby miał zabrać na bezludną wyspę tylko jeden album, byłby to „Wind & Wuthering”. Bodaj kilka miesięcy później w całości zaprezentował go Tomasz Beksiński w niedzielnym „Wieczorze płytowym”. Wtedy usłyszałem go po raz pierwszy w całości. To jeden z tych albumów, który mógłbym słuchać codziennie i nigdy by się nie znudził.
„Swoją drogą, w 1976 roku ukazały się - poza "A Trick of the Tail" i "Wind & Wuthering" - także dwie świetne płyty Van der Graaf Generator (nawet jeśli "World Record" to spadek formy, to i tak uwielbiam) oraz mój ulubiony album Camel”.
Van der Graaf Generator w latach 1970-1975 niejednokrotnie ocierał się o Absolut. Osiągnął stratosferyczny poziom. Dlatego nawet nieco słabszy „World Record” i tak prezentował poziom niedostępny dla większości bandów progresywnych. Z czasem polubiłem również „The Quiet Zone/The Pleasure Dome” (1977). Z perspektywy czasu jawi się jako intrygująca hybryda rocka progresywnego i nowej fali. Co istotne, nie był aktem konformizmu. Hammill już kilka lat wcześniej uskuteczniał podobne eksperymenty. Świadczą o tym niektóre utwory solowe z lat 1973-1974. Z cała mocą objawiło się to na „Nadir’s Big Chance” (1975).
„Moonmadness” od pierwszego wysłuchania bardzo lubię i chętnie wracam. Jeśli ktoś twierdzi, że to najlepszy album Wielbłąda, nie oponuję. Sam od dawna waham się, który wybrać. Jedynym konkurentem jest „Mirage”. Niedawno odświeżyłem sobie „album zerowy”, czyli „On The Road 1972”. Bardzo mocny kandydat na „pudło”.
"Irytować może również fakt, że zespół popełnił błąd w selekcji materiału. W odwodzie pozostała przecież przejmująca ballada Grega Lake’a „Oh, My Father”. Wyautowanie „Jeremy Bender” i „Are You Ready Eddy?” i dodanie „Oh, My Father” byłoby zbawienne dla albumu. Trzeba jednak uszanować decyzję Lake’a, który zrezygnował z publikacji utworu ze względu na zbyt osobisty tekst. Światło dzienne ujrzał dopiero na jednej z kompaktowych reedycji w 2012 roku."
Usuń"Oh, My Father" to bardzo udana kompozycja, która stanowiłaby naprawdę mocny punkt "Tarkusa", ale jej nieobecność - w kontekście tego, co napisałeś - jest zrozumiała, choć jednocześnie - z perspektywy słuchacza - rozczarowująca.
Zapomniałem wcześniej napisać, że tłumaczenia muzyków, dotyczące tych kontrowersyjnych numerów, są dla mnie mało przekonujące (brzmią nawet trochę niczym próba usprawiedliwienia się). Jeśli zespół nie jest "programowo eklektyczny", to umieszczanie na płycie kawałków tak radykalnie odmiennych stylistycznie, a zarazem tak odległych klimatycznie, rozbija spójność całości i wiąże się ze sporym ryzykiem. W tym przypadku wypadałoby mieć w zanadrzu naprawdę mocne strzały, a nie Jeremy'ego, Eddy'ego czy innego Benny'ego...
"Wspominał o tym niejednokrotnie. Szczególnie pamiętam jego piątkową audycję, popołudniowe „Zapraszamy do Trójki”. Wrzesień 1987 roku. Zaprezentował wtedy „Blood On The Rooftops”. Stwierdził wówczas, że gdyby miał zabrać na bezludną wyspę tylko jeden album, byłby to „Wind & Wuthering”."
Na przestrzeni lat trochę się to u Niedźwieckiego zmieniło. Jakiś czas temu, już w Radiu 357, wytypował (i zagrał) swoje pięć płyt wszech czasów: "A Trick of the Tail", "The Dark Side of the Moon" (tu wspomniał o bezludnej wyspie :D), "Songs in the Key of Life", "Rumours" oraz "Hotel California". W tym mini-zestawieniu pominął "Wind & Wuthering", ale wspomniał o swojej miłości do tego albumu. Takie korekty opinii są jednak czymś naturalnym. Napisałem wcześniej, że "Selling England by the Pound" to mój genesisowy numer jeden, jednakowoż płyta z 1973 roku i "Sztuczka..." od wielu lat wciąż zamieniają się u mnie miejscami.
"Z czasem polubiłem również „The Quiet Zone/The Pleasure Dome” (1977). Z perspektywy czasu jawi się jako intrygująca hybryda rocka progresywnego i nowej fali. Co istotne, nie był aktem konformizmu. Hammill już kilka lat wcześniej uskuteczniał podobne eksperymenty. Świadczą o tym niektóre utwory solowe z lat 1973-1974. Z cała mocą objawiło się to na „Nadir’s Big Chance” (1975)."
"The Quiet Zone / The Pleasure Dome" polubiłem od pierwszego odsłuchu. Byłem wręcz pozytywnie zaskoczony tym wydawnictwem. Ta gatunkowa hybryda była dla mnie - mimo iż znałem już wówczas te wcześniejsze eksperymenty Hammilla - niespodziewana, a zarazem przekonująca. Trzeba jednak przyznać, że to co najmniej poziom niżej niż tytuły z lat 1970-76... Z "Nadir's Big Chance" miałem początkowo pewien problem (szczegółów nie pomnę), ale dosyć szybko przekonałem się do tego albumu. Bardzo dobra płyta - (szeroka) czołówka bodaj mojego ulubionego rocznika w historii muzyki.
„W tym przypadku wypadałoby mieć w zanadrzu naprawdę mocne strzały, a nie Jeremy'ego, Eddy'ego czy innego Benny'ego...”
OdpowiedzUsuńW przypadku „Brain Salad Surgery” nieszczęsny „Benny The Bouncer” żadną miarą nie powinien trafić na album. Ewentualnie na drugą stronę singla. Szkoda, tym bardziej że w czasie sesji nagraniowej powstał bardzo udany „When The Apple Blossoms Bloom In The Windmills Of Your Mind I'll Be Your Valentine”. Stylistycznie doskonale pasował do całości.
„W tym mini-zestawieniu pominął "Wind & Wuthering", ale wspomniał o swojej miłości do tego albumu”.
W tym kontekście wybór „A Trick Of The Tail” nie dziwi. W sumie prezentują zbliżony poziom. Wybór to już kwestia osobniczych preferencji, ewentualnie istotny jest moment wyboru. A propos selekcji materiału. Gdyby to ode mnie zależało, wymieniłbym najsłabsze ogniwo na inny utwór z sesji nagraniowej. Z „A Trick Of The Tail” usunąłbym utwór tytułowy na korzyść „It’s Yourself”. Na „Wind & Wuthering” specjalnie nie tęskniłbym za „Your Own Special Way”, szczególnie gdyby zastąpił go „Inside And Out”.
„Napisałem wcześniej, że "Selling England by the Pound" to mój genesisowy numer jeden, jednakowoż płyta z 1973 roku i "Sztuczka..." od wielu lat wciąż zamieniają się u mnie miejscami”.
Z „Selling England By The Pound” mam pewien problem. Circa 30 minut płyty prezentuje niebotyczny poziom. Wiadomo o jakie trzy kompozycje chodzi... W przypadku pozostałych bywa różnie. „I Know What I Like (In Your Wardrobe” jest „tylko” dobry. Poza tym zdecydowanie preferuję wersję koncertową, z naciskiem na fenomenalny żywiec „Seconds Out”. O „More Fool Me” nie ma co się rozpisywać, bo chyba dla nikogo nie jest to znacząca kompozycja. Największym problemem jest dla mnie epicki „The Battle Of Epping Forest”. Spektakularny przykład literackiej hipertrofii. Rozdęta do monstrualnych rozmiarów warstwa literacka zupełnie zdominowała materię kompozycji. Warstwa instrumentalna jest zduszona przez permanentny i nieokiełznany słowotok Gabriela. Chwilami wydaje się, że jest szansa na ciekawy rozwój narracji (np. intrygujące partie solowe syntezatorów Banksa). Szybko pojawia się jednak wokalista i znowu wszystko wraca do normy. W muzyce przysłowie „Mowa jest srebrem, a milczenie złotem” czasami również się sprawdza.
„Trzeba jednak przyznać, że to co najmniej poziom niżej niż tytuły z lat 1970-76...”
Na płycie Van der Graaf bardzo brakuje zarówno Bantona, jak Jacksona. Wprawdzie to Hammill był zawsze liderem zespołu, jednak ich wkład, szczególnie jeśli chodzi o paletę instrumentalną, jest trudny do przecenienia. Nie są to muzycy, których można, ot tak, zastąpić. Nieco słabiej radzili sobie na polu kompozytorskim. W tym względzie instruktywny jest choćby projekt The Long Hello.
Mogę się podpisać pod tym, co napisałeś w powyższym komentarzu na temat ELP i VdGG (z zastrzeżeniem, że nie znam The Long Hello). Pozwolę sobie natomiast zgłosić odrębne zdanie w kwestii Genesis (odrębne przynajmniej częściowo).
UsuńUtwór tytułowy z „A Trick of the Tail” jest w moim odczuciu jednym z najmocniejszych punktów albumu! Ukazał się na singlu i trochę się dziwię, że nie został przebojem. Jedyny numer ze „Sztuczki…”, z którym mam problem, to „Los Endos”. To nie jest zły kawałek, ale nic on nie wnosi – w dużej mierze ma „repryzowy” charakter i jest w moim odczuciu trochę taką sztuką dla sztuki. Niepotrzebnie wydłuża płytę, która – jak na 1976 rok – jest naprawdę długa (około 51 minut). Moja wymarzona wersja „A Trick…” składałaby się z siedmiu numerów.
Najjaśniejszymi punktami „Selling England by the Pound” są „Dancing With the Moonlit Knight”, „Firth of Fifth” i „The Cinema Show”, ale według mnie pozostałe utwory nie zaniżają jakoś drastycznie poziomu tego albumu. No może poza „More Fool Me”, którego wokalnie położył Collins (odpowiada mi śpiew Phila, ale w tym przypadku to były „pierwsze śliwki robaczywki”). „I Know What I Like (In Your Wardrobe)” bardzo lubię. W „The Battle of Epping Forest” dominacja Gabriela jest rzeczywiście aż nadto odczuwalna, ale nigdy nie poczytywałem tego jako jakieś poważnej wady. Bardziej doskwierała mi długość tej kompozycji. W sumie masz jednak rację: gdyby instrumentaliści mieli więcej przestrzeni, to te blisko 12 minut mogłoby nie stanowić problemu, bo po prostu więcej by się działo.
„A Trick of the Tail” uważam za płytę równiejszą, ale na „Selling England by the Pound” jest więcej spektakularnych momentów (choć moim ulubionym numerem z obu tych album, i być może nawet ulubionym numerem Genesis, jest „Squonk”). Moje wskazanie na któryś z tych krążków wiąże się chyba po prostu z tym, czy w danej chwili mam bardziej ochotę na Gabriela, czy na Collinsa.
PS. Przepraszam, że tak daleko zabrnąłem w offtop.
"Memoirs of an Officer and a Gentleman" rzeczywiście jest warte bardziej szczegółowej analizy, reszta przynosi raczej im wstyd, biorąc pod uwagę poziom poprzedniej płyty.
OdpowiedzUsuńNiestety, zawsze ich albumy były lekko zachwaszczone, najlepiej wypada pod tym względem chyba "Works, vol. 1", moim zdaniem ich największe osiągnięcie. Emerson powinien Lake'owi zakazać komponowania materiału dla zespołu!
@ Paweł
OdpowiedzUsuń„Utwór tytułowy z „A Trick of the Tail” jest w moim odczuciu jednym z najmocniejszych punktów albumu!”
Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłeś. Niezbadane są gusta słuchaczy. No i dobrze!
„Jedyny numer ze „Sztuczki…”, z którym mam problem, to „Los Endos”.”
„Los Endos” to jeden z moich ulubionych utworów z tej płyty. Ciekawie się to układa. Można darzyć ogromną sympatią dany album, jednocześnie gradacja kompozycji jest mocno odmienna.
„„A Trick of the Tail” uważam za płytę równiejszą, ale na „Selling England by the Pound” jest więcej spektakularnych momentów...”
Trafione w punkt! W zasadzie to samo mógłbym napisać porównując „Selling England by the Pound” i „Wind & Wuthering”.
„...choć moim ulubionym numerem z obu tych album, i być może nawet ulubionym numerem Genesis, jest „Squonk””.
Ponownie mnie zaskoczyłeś. Mój wybór byłby bardziej przewidywalny - „The Cinema Show”. Z zastrzeżeniem, że nie oryginalna wersja studyjna, ale koncertowa z „Seconds Out” (jedyny utwór na tym albumie, w którym pojawia się Bill Bruford). „Squonk” z pewnością nie był ulubionym utworem kandydatów na nowego wokalistę Genesis w 1975 roku. Wszyscy się na nim wyłożyli. Kiedyś trafiłem przypadkowo w necie na bootleg, który zawierał między innymi próbne wersje z kandydatami na wokalistę. Jeśli mnie pamięć nie myli, był to Mick Strickland. Phil Collins wypadł co najmniej o klasę lepiej. Nie wyobrażam sobie na tej płycie innego wokalu. Nawet Petera Gabriela.
Ja także nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny niż Collins zaśpiewał na „A Trick of the Tail”.
UsuńJeśli chodzi o „Selling England by the Pound”, to moim faworytem jest „Dancing With the Moonlit Knight”. Niemniej „The Cinema Show” również uważam za jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu. Wersji z „Seconds Out” nie pamiętam. Musiałbym sobie odświeżyć ten album. Słuchałem go prawdopodobnie tylko raz w życiu. Trochę głupio przyznać, ale koncertówki przeważnie traktuję po macoszemu – często niesłusznie...
"nawet nieco słabszy „World Record” i tak prezentował poziom niedostępny dla większości bandów progresywnych."
OdpowiedzUsuńDla mnie to najlepsza płyta VDGG.
"gdyby miał zabrać na bezludną wyspę tylko jeden album, byłby to „Wind & Wuthering”. Bodaj kilka miesięcy później w całości zaprezentował go Tomasz Beksiński w niedzielnym „Wieczorze płytowym”. Wtedy usłyszałem go po raz pierwszy w całości. To jeden z tych albumów, który mógłbym słuchać codziennie i nigdy by się nie znudził."
Zgadzam się. "Wind and Wuthering" cenię najbardziej ze wszystkich płyt Genesis po odejściu Gabriela, a sama końcówka albumu począwszy od połączonych dwóch utworów instrumentalnych to prawdziwe mistrzostwo świata.
"Z „Selling England By The Pound” mam pewien problem. Circa 30 minut płyty prezentuje niebotyczny poziom. Wiadomo o jakie trzy kompozycje chodzi..."
Z tej płyty wyrzuciłbym tylko "More Fool Me" - totalne nieporozumienie. Grając ją zawsze pomijam to nagranie. ;-)
"choć moim ulubionym numerem z obu tych album, i być może nawet ulubionym numerem Genesis, jest „Squonk"
Świetny kawałek z bardzo trudną linią wokalną, z którą Collins świetnie sobie poradził. Zawsze zastanawiałem się jak by to zaśpiewał Gabriel.