1.11.2022
Tym razem kilka słów o albumie, obok którego trudno przejść obojętnie. Dla każdego jazzfana jest to jazda obowiązkowa. Szczególnie powinien zainteresować zwolenników nowoczesnej odmiany big bandowego jazzu.
Ellis już na początku lat 60. zasygnalizował, że mamy do czynienia z artystą niebanalnym. Był jednym z tych, który próbował poszerzać granice estetyczne jazzu. Jego twórczość pięknie wpisała się w niniejszą dekadę, a pamiętajmy, że był to jeden ze złotych okresów jazzu. Czas odważnych eksperymentów, bynajmniej nie tylko na polu free jazzu. W pierwszej połowie dekady muzyka artysty miała nieco inny charakter. Warto posłuchać choćby „New Ideas” (1961). W tym przypadku mamy do czynienia z bardziej kameralną odmianą jazzu. Z perspektywy czasu „New Ideas” jest ciekawym przykładem unowocześnienia języka jazzowego (eksperymenty harmoniczne, sonorystyczne, agogiczne). W niektórych utworach słychać wpływy dwudziestowiecznej muzyki „poważnej” (vide intrygujący „Tragedy”). Ellisowi udało się stworzyć wysoce zindywidualizowany wariant muzykowania w obrębie estetyki jazzu nowoczesnego. Jeśli komuś przypadnie do gustu „New Ideas” powinien sięgnąć po pokrewne stylistycznie „How Time Passes” (1961) i „Essence” (1962).
„Electric Bath” to arcydzieło big bandowego jazzu. Ellis umiejętnie łączy na tej płycie tradycje z nowoczesnością, otwiera się na nowe trendy, tworząc własną formułę grania. Zalety można mnożyć - niezwykle urozmaicone i wyszukane aranżacje, bogactwo motywiczne, świetny klimat. Muzyka jest niezwykle bogata w sferze rytmiczne, ileż tu zabaw z przeróżnymi nieparzystymi metrami! Przepyszna jest również tkanka kolorystyczna – „Open Beauty” zachwyca wysublimowaną atmosferą, skrzącymi się dźwiękami elektrycznego fortepianu, przywołując skojarzenia z davisowskim „In A Silent Way”, który powstał dwa lata później. Z kolei „Indian Lady” eksponuje potęgę big bandowego brzmienia. To prawdziwa galopada skumulowanych dźwięków, misternie zaaranżowanych przez Ellisa. Co tu dużo pisać, niewątpliwie mamy tu do czynienia z wybitnym albumem. W 1967 roku jazzowy świat miał czego słuchać, jednak to wydawnictwo jest prawdziwą perłą w koronie. „Electric Bath” był jednym z tych albumów, którym inspirował się Frank Zappa tworząc „The Grand Wazoo”.
Swoją drogą, gdy usłyszałem go kiedyś po raz pierwszy wydał mi się niezły i niewiele więcej. Jest to album, który zdecydowanie zyskuje z każdym przesłuchaniem. Wedle mojego przekonania „Electric Bath” to opus magnum w całym dorobku Ellisa. Wprawdzie nagrał jeszcze później kilka znaczących pozycji, by wymienić tylko „At Fillmore” (1970), „Tears Of Joy” (1971) czy też „Soaring” (1973), jednak żaden z nich nie posiadał już tej siły rażenia. Zabrakło trochę jakości w sferze kompozytorskiej oraz posmaku świeżości, które emanowało z „Electric Bath”.
Na koniec zwróciłbym jeszcze uwagę na walor edukacyjny tego wydawnictwa. Myślę, że jest to jeden z tych albumów, który może być dobrą furtką do poznania nowego królestwa muzycznego. Miłośnik ambitnego rocka, który chciałby poszerzyć swoje horyzonty muzyczne, na przykład próbując bliżej zaznajomić się z jazzem nowoczesnym, powinien sięgnąć po ten album. Być może dzięki temu odkryje nowe, intrygujące rejony muzyczne.
Ocena: 9,5/10
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
The Don Ellis Orchestra - Electric Bath (1967)
1. Indian Lady 8.06
2. Alone 5.32
3. Turkish Bath 10.16
4. Open Beauty 8.29
5. New Horizons 12.20
Skład:
- Don Ellis – trumpet, arranger
- Alan Weight, Ed Warren, Glenn Stuart, Bob Harmon – trumpet
- Ron Myers, Dave Sanchez – trombone
- Terry Woodson – bass trombone
- Ruben Leon, Joe Roccisano – alto saxophone, soprano saxophone, flute
- Ira Shulman – tenor saxophone, flute, piccolo flute, clarinet
- Ron Starr – tenor saxophone, flute, clarinet
- John Magruder – baritone saxophone, flute, clarinet, bass clarinet
- Mike Lang – piano, electric piano, clavinet
- Frank DeLaRosa, Dave Parlato – bass
- Ray Neapolitan – bass, sitar
- Alan Estes – vibraphone, percussion
- Steve Bohannon – drums
- Chino Valdes – bongos, congas
- Mark Stevens – timbales, percussion, vibraphone
Będziesz może pisał o mało znanych, Twoim zdaniem pominiętych ale wartych polecenia rzeczach? Czytając Twoje posty mam wrażenie, że znasz co drugą płytę z lat 60/70 więc pewnie coś ciekawego, lecz nieznanego byś mógł opisać ;)
OdpowiedzUsuńMało znanych rzeczy będzie sporo, bo, tak jak już wspominałem w wątku poświęconym "In The Wake Of Poseidon", nie chce mi się pisać entej recenzji rockowego klasyka. Jeśli już to będą to wybrane aspekty związane z danym wydawnictwem. Na pewno pojawią się różne mało znane perełki z obszaru jazzu.
OdpowiedzUsuńDobrze, że przypominasz tę płytę! Warto też wspomnieć o wpływie muzyki indyjskiej na jego twórczość (Harihar Rao), na YT są dostępne ciekawe nagrania jego zespołu Hindustani Jazz Sextet (jeden z pierwszych przykładów takiego fusion obok Johna Mayera).
OdpowiedzUsuńTo dość kontrowersyjna teza, że to najlepszy album Dona Ellisa, powszechnie uważa się za taki "Tears of Joy". Nie zgadzam się też z twoją opinia, że na kolejnych albumach brakowało jakości w sferze kompozytorskiej. Łatwo wskazać z kolejnych płyt kompozycje, które trzeba znać obowiązkowo: "The Tihai" z "Shock Treatment", "Variations for Trumpet" z "Autumn", "Final Analysis" i "The Great Divide" z "At Fillmore", "Strawberry Soup" z "Tears of Joy". "Shock Treatment" to album na podobnym poziomie do swojego poprzednika. Można też wskazać pewne zalety późniejszych albumów, choćby lepsze zgranie zespołu i większą swobodę muzyków w radzeniu sobie z nieparzystymi metrami.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPrzez przypadek usunąłem swoją odpowiedź. Swoją drogą, dobrze że swoją. ;) Wklejam zatem w tym miejscu.
UsuńZauważ, że napisałem "wedle mojego przekonania". Jest to tylko subiektywna opinia, a nie teza pretendująca do prawdy objawionej.
Co do tego, jakie są opinie krytyków i słuchaczy, to na przestrzeni lat spotykałem się z różnymi ocenami krytyków. W przypadku słuchaczy przewaga "Electric Bath" jest jednak dość znacząca. Przypomnę tylko, że w 1968 roku czytelnicy szacownego "DownBeatu" w głosowaniu uznali "Electric Bath" za najlepszy jazzowy album roku. To bodaj jedyny taki przypadek, że triumfowała płyta Ellisa. "Tears Of Joy" jest znacznie mniej znany wśród słuchaczy. Zerknij sobie na dane największych na świecie serwisów internetowych zajmujących się oceną płyt. Zrobiłem szybki research na RYMie, z którego sam korzystam. "Electric Bath" oceniło tam 1087 osób, podczas gdy "Tears Of Joy"" tylko 126. Lepszą średnią ocen ma "Electric Bath" (odpowiednio - 3,75 i 3,62). Wśród moich znajomych na RYMie ten pierwszy zna i oceniło 19 osób (średnia 4,22), natomiast "Tears Of Joy" tylko jedna (ocena - 4/4, z kolei "Electric Bath" oceniła 5/5). Tak czy inaczej, sprawa nie jest na pewno jednoznaczna. Podejrzewam, że gdybyś napisał na RYMie czy też discogs, że "Tears Of Joy" jest powszechnie uważany za najlepszy album w dorobku Ellisa , znalazłbyś niemało osób, które nie podzielałoby Twojej opinii. Biorąc pod uwagę średnią ocen płyt Ellisa, na RYMie "Tears Of Joy" uplasowałby się circa na 10 miejscu. To obiektywnie na pewno za nisko, ale takie są twarde dane liczbowe.
Jeśli chodzi o jakość kompozycji na następnych płytach, to rozwinę trochę co miałem na myśli. Na "Electric Bath" są świetnie wyważone proporcje. Materiał jest na równym, bardzo wysokim poziomie. W przypadku tak dobrych płyt, jak "Tears Of Joy czy też "At Fillmore" zabrakło mi trochę bardziej krytycznego podejścia do selekcji materiału. Każdy z tych dwupłytowych albumów zyskałby, gdyby zrezygnowano z części materiału. Na "Tears Of Joy" jest na przykład wyborny epos "Strawberry Soup", ale, niestety, są również utwory mniej znaczące, których brak nie byłby istotną stratą dla słuchacza.
Głosowanie "DownBeatu" wygrał pewnie dlatego, że takie eksperymenty były wtedy nowością (te z poprzedniej płyty wypadają blado w porównaniu), a ta zazwyczaj budzi zainteresowanie publiczności. Zainteresowanie takie jest jednak zwykle krótkotrwałe, dalsze szlifowanie formy i doprowadzanie do perfekcji już nie budzi takiego entuzjazmu.
UsuńCo do przedstawionych statystyk, porównywanie w taki sposób średnich ma niewielki sens (duże różnice w liczbie oceniających), trzeba by sprawdzić raczej na jakiejś stronie implementującej ranking w oparciu o np. Bayesian rating system.
Zgadzam się, że materiał na płytach jest nierówny, pewne kompromisy są jednak konieczne jeśli chce się utrzymać big-band, wiesz jak to było - jedna strona dla Columbii, druga dla artysty. Wydźwięk tego paragrafu o pozostałych płytach Ellisa jest taki, że chyba nie sięgnąłbym po nie, gdybym nie znał ich wcześniej. A jedne z najlepszych jego kompozycji pojawiają się właśnie tam, stąd mój komentarz.