17.11.2022
W świecie rocka progresywnego Gentle Giant był jednym z najbardziej oryginalnych zespołów. Nigdy nie zdobył popularności, na którą bez wątpienia zasługiwał. W rodzimym kraju był niszowym zespołem, o którym prasa muzyczna pisywała z rzadka, zazwyczaj bez entuzjazmu.
W naszym kraju również nie doczekał się promotora. Na falach eteru jego nagrania pojawiały się incydentalnie. Wiele osób dopiero w dobie kompaktowych reedycji i rozwoju Internetu odkryło jego twórczość. Spróbujmy zatem przyjrzeć się bliżej jego dokonaniom, wszak nadal nie brakuje osób, dla których kraina Łagodnego Olbrzyma to terra incognita.
Z nazwą zespołu zetknąłem się po raz pierwszy w 1991 roku. Wszystko za sprawą książki Wiesława Weissa „Rock. Encyklopedia”, która właśnie wtedy ujrzała światło dzienne. Nigdy nie słyszałem nagrań tego zespołu w radiu, mimo tego, że regularnie słuchałem różnych audycji muzycznych. Starsi znajomi, którzy również interesowali się klasycznym rockiem, opowiadali, że w latach 70. ich nagrania pojawiały się incydentalnie. Najwyraźniej żaden z radiowych guru muzycznych nie darzył Łagodnego Olbrzyma szczególnymi względami. No cóż, więcej szczęścia mieli fani Budgie, Wishbone Ash...
Pierwsze płyty Gentle Giant zamówiłem „na ślepo” z katalogu w sklepie muzycznym w Opolu. Były to dokładnie: „Gentle Giant”, „Acquiring The Taste, „Three Friends” i „Octopus”. Trzeba było czekać co najmniej kilka tygodni. Sprzedawca zdziwił się, gdy składałem zamówienie, ponieważ nigdy nie słyszał o takim zespole. Dodał również, że nikt nigdy nie pytał o jego płyty. Gdy w końcu dotarły, wspomniany sprzedawca z uśmiechem stwierdził, iż z ciekawości posłuchał kilku albumów tego dziwadełka i, co ciekawe, muzyka przypadła mu do gustu. Nie inaczej było w moim przypadku, dlatego też w następnych latach systematycznie uzupełniałem dyskografię zespołu. W latach 90. najtrudniej było dostać „In A Glass House”. Wprawdzie w 1992 roku na rynku pojawiła się reedycja kompaktowa, jednak nakład nie był zbyt duży. Dopiero wznowienie w 2000 roku nasyciło rynek.
Jak z perspektywy czasu prezentuje się eponimiczny debiut zespołu? Można na niego spojrzeć w dwojaki sposób. Z jednej strony, na tle dojrzałych wydawnictw z lat 1971-1976, wydaje się dość konwencjonalny, natomiast z drugiej, w zestawieniu z Simon Dupree And The Big Sound, jest niewątpliwie wielkim krokiem naprzód. Można tu mówić wręcz o muzycznej rewolucji. Aż prosi się o porównanie z Genesis, który niemal w tym samym czasie w posiadłości rodziców Richarda MacPhaila w Wotton wykuwał zręby swojego nowego, progresywnego stylu. Podobnej wolty dokonał Gentle Giant. W pierwszej połowie 1970 roku w wynajętym domu w Southampton muzycy napisali utwory, które trafiły wkrótce na debiutanckie wydawnictwo. To właśnie w Southampton w trakcie prób wykształciło się charakterystyczne brzmienie zespołu. W ówczesnych czasach taki trend był dość symptomatyczny – wielu wykonawców zaczęło wykazywać coraz większe ambicje, przestała wystarczać im wypowiedź w obrębie trzyminutowej piosenki.
Rock progresywny kusił nimbem swobody twórczej. W jego obrębie można było do woli eksperymentować, poszerzając granice estetyczne gatunku. Doskonałą egzemplifikacją tych aspiracji był debiut naszych bohaterów. Podziw budzi tempo i łatwość tej transformacji. Już na debiutanckim albumie słychać znamiona oryginalności. Muzycy szybko wypracowali sobie charakterystyczny styl, który na kolejnych płytach będzie udoskonalany – rozbudowane partie wokalne, bogata instrumentacja, zamiłowanie do złożonej rytmiki, eklektyzm, czerpanie pełnymi garściami ze skarbnicy muzyki „poważnej”. W zestawie dominują dynamiczne rockowe kompozycje („Giant”, „Alucard”, „Why Not?”). Nie brak jednak utworów bardziej delikatnych, cechujących się bardziej subtelnym brzmieniem („Funny Ways”, „Isn't It Quiet And Cold?”). Czasami można odnieść wrażenie, że zespół nie do końca panuje jeszcze nad formą kompozycji. „Nothing At All” razi niezbornością i przesadnym eklektyzmem. Czegóż tu nie ma? Neoromantyczne pasaże fortepianowe, ekspresyjne solo na perkusji, free jazzowa partia fortepianu, gitarowe solo o wyraźnie bluesowej proweniencji. Czasami poszczególne ingrediencje nijak do siebie nie pasują.
Zespół nigdy nie był tak blisko konwencjonalnego rocka progresywnego, jak właśnie na tym wydawnictwie. Wprawdzie już na nim zdefiniował swój styl, jednak jego pełna krystalizacja dokona się dopiero na „Acquiring The Taste” (1971). W Zjednoczonym Królestwie album przyjęto bez entuzjazmu. W recenzjach zdarzały się nawet zarzuty o pretensjonalność. Nie inaczej będzie w kolejnych latach. Ojczyzna artystów pozostanie obojętna na uroki ich muzyki.
Ocena: 7/10
--------------------------------------------------------------------------------------
Gentle Giant - Gentle Giant (1970)
1. Giant 6.22
2. Funny Ways 4.21
3. Alucard 6.00
4. Isn't It Quiet And Cold 3.50
5. Nothing At All 9.08
6. Why Not? 5.31
7. The Queen 1.40
Skład:
Derek Shulman - wokal (1-3,5,6), bass (4)
Gary Green - gitara, dodatkowy wokal
Kerry Minnear - instr. klawiszowe, wokal (3,6), bass (2), wiolonczela (2), ksylofon (4)
Phil Shulman - wokal (2-5), saksofon, flet, trąbka
Ray Shulman - bass, gitara (5-7), skrzypce (2,4), dodatkowy wokal
Martin Smith - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Paul Cosh - sakshorn (1), Claire Deniz - wiolonczela (4)
Bardzo lubię debiut Łagodnego Olbrzyma. Faktycznie, „Nothing At All” brzmi trochę "posklejanie", ale mi to absolutnie nie przeszkadza ;)
OdpowiedzUsuńNastępną płytę w dyskografii zespołu lubię i cenię jeszcze bardziej, prawdziwa perła :)
Pamiętam, że gdy w latach 90. w "Tylko rocku" pojawiły się pierwsze wzmianki na temat Gentle Giant, piszący o nim Grzegorz Kszczotek lansował tezę, że dwa najlepsze albumy w dyskografii zespołu to: eponimiczny debiut i "Three Friends". Gdy poznałem pierwsze cztery albumy, najmniej spodobał mi się "Acquiring The Taste". Z czasem okazał się "wolno rozpuszczającą się kapsułką", która dopiero po kolejnych przesłuchaniach w pełni odsłania swoje zalety. Obecnie uważam, że "Acquiring The Taste" to jedno ze szczytowych osiągnięć zespołu.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńUważam tak samo. U mnie chyba dwójka na pierwszym miejscu. Trójka jest świetna, ale jednak moim zdaniem troszkę słabsza. Ośmiorniczka na równi z dwójką, moim zdaniem, ale chyba ciut wolę Acquiring the Taste. Szklarnia obecnie podoba mi się bardziej niż kiedyś, ale wciąż cztery pierwsze płyty są dla mnie the best. Później było też świetnie, ale już mniej wyraziście, już bez tej magii, w mojej opinii oczywiście. Nie było już tak wielu świetnych melodii, takich charakterystycznych i zapamiętywalnych, co na pierwszych czterech albumach.
UsuńPrzed nagraniem „In A Glass House” z zespołu odszedł Phil Shulman. Wprawdzie nie był pierwszoplanową postacią w zespole, jednak jego brak na późniejszych płytach jest odczuwalny. Paleta instrumentalna została nieco ograniczona - brakuje dźwięków jego trąbki i saksofonu. Phil był jedną z wiodących postaci jeśli chodzi o partie wokalne. Istotny był także jego wkład, jako autora tekstów.
OdpowiedzUsuńOkres progresywny to lata 1970-1973, czyli pierwszych pięć płyt. Lata 1974-1976 to, generalnie rzecz biorąc, festiwal powtórek. Nie licząc drobnych prób poszerzenia formuły przekazu. W drugim okresie z roku na rok coraz bardziej dojmujący był fakt, że grupa w obrębie tej konwencji powiedziała już wszystko. W okresie punk rockowej rewolty postawili na muzyczną rewolucję. Niestety, zabrakło im pomysłu na Nowe Otwarcie.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Usuń"jednak jego brak na późniejszych płytach jest odczuwalny."
UsuńNo właśnie, to jest to, o czym wspomniałem. Szkoda.