20.06.2025
W drugiej części tekstu postaram się odpowiedzieć na pytanie, które pojawia się w tytule. Po kilkudziesięciu latach „Drama” nie polaryzuje już tak mocno opinii słuchaczy. Nadal można jednak spotkać się z różnymi narracjami. Tak czy inaczej, obecnie, bez niepotrzebnych emocji, można pokusić się o bardziej zdystansowaną analizę.
Nowy album Yes sprzedawał się niezgorzej. Wprawdzie nie były to wyniki na miarę „Going For The One” czy nawet „Tormato”, jednak 2. miejsce w Wielkiej Brytanii i 18. w Stanach Zjednoczonych świadczyło o tym, że na muzykę Yes wciąż było duże zapotrzebowanie. Trasa promująca nowe wydawnictwo rozpoczęła się 29 sierpnia, natomiast dobiegła końca 18 grudnia 1980 roku. W sumie zespół zagrał 65 koncertów. Premierowy materiał dość mocno zaistniał w koncertowym programie. Nadal nie zabrakło jednak miejsca dla klasyków z poprzedniej dekady (np. „Roundabout”, „And You And I”, „Starship Trooper”, „Yours Is No Disgrace”). Na scenie udało się zatem zachować względny balans między teraźniejszością a światem przeszłości, gdy grupa wysoko niosła sztandary rocka progresywnego.
Po zakończeniu trasy koncertowej promującej nowy album muzycy postanowili trochę odpocząć. Nastroje nie były jednak najlepsze. Steve Howe: Czuliśmy, że ten rozdział zbliża się do końca. Co prawda Trevor Horn wykonał znakomitą robotę, ale przecież tak naprawdę nie śpiewał tak jak Jon, zwłaszcza w wysokich rejestrach, czego szczególnie w Anglii nie omieszkano mu boleśnie wytknąć. Gdy muzycy spotkali się ponownie w kwietniu 1981 roku okazało się, że większość nie wiąże już swojej przyszłości z Yes. Trevor Horn zdecydował się na karierę producenta, natomiast Alan White i Chris Squire byli podekscytowani możliwością założenia supergrupy z byłym gitarzystą Led Zeppelin. Na pokładzie zostali więc tylko Steve Howe i Geoff Downes. Kiedy i oni zrejterowali, Yes dokonał żywota.
Cóż można napisać po latach o nowym wcieleniu Yes? Pierwsza refleksja, jaka przychodzi na myśl, to konstatacja, że trudno pokusić się o jednoznaczne wnioski. Nowy projekt od początku był obciążony różnymi mankamentami. Oczywisty wydawał się fakt, że potencjał zespołu w takiej konfiguracji personalnej będzie mniejszy. Ciekawa wydawała się zatem kwestia, jak zespół poukłada muzyczne klocki, aby osiągnąć satysfakcjonujący rezultat. Trzon Yes (Howe, Squire, White) miał pomysł na nową muzykę. Panowie postanowili podążyć w bardziej rockowe rejony. Brzmienie stało się cięższe, bardziej masywne, w większym stopniu uwypuklono motorykę kompozycji. Wraz z odejściem Andersona ulotnił się gdzieś jedyny w swoim rodzaju klimat. Muzyka stała się bardziej przyziemna i „normalna”. Ewidentnie takie były jednak intencje.
„Drama” to niewątpliwie jeden z najbardziej kontrowersyjnych albumów w dyskografii Yes, dlatego warto na niego spojrzeć z dwóch perspektyw. Jakie ma zatem wady i zalety? Zacznijmy od wariantu negatywnego. Nie przekonuje wokal Trevora Horna. W gruncie rzeczy nie jest zły, jednak Horn to zdecydowanie nie ta półka co Jon Anderson. Brakuje mu techniki, ma dość ograniczony rejestr, jego barwa głosu jest dość pospolita. Najbardziej razi w momencie, gdy atakuje wysokie rejestry. Na tle możliwości i naturalności Andersona, jego zmagania z własnymi słabościami i ograniczeniami są trochę męczące. Warsztat i możliwości to jedna sprawa. Najbardziej irytuje jednak inna rzecz. Ewidentnie słychać szereg zabiegów producenckich, mających na celu upodobnienie głosu Horna do Andersona. Dzięki odpowiedniej obróbce materiału dźwiękowego udało się w pewnym stopniu ograniczyć mankamenty jego sztuki wokalnej, jednak efekt sztuczności jest nadal słyszalny.
Nie do końca poradził sobie również drugi członek duetu The Buggles. Przy całym szacunku dla Downes’a, sporo brakuje mu do Ricka Wakemana. Nieobecność autora „Six Wives Of Henry VIII” jest bardzo odczuwalna. Wakeman to nie tylko „człowiek-orkiestra”, wyśmienity instrumentalista, ale także pianista posiadający własny, od razu rozpoznawalny styl gry i brzmienie. Dlatego nie dziwi fakt, że był istotnym składnikiem tożsamości grupy. Nowemu „władcy parapetów” brakuje charyzmy, kunsztu instrumentalnego i oryginalności. Wysoki poziom rzemiosła to za mało, jak na standardy Yes. Potrzebna jest niezbędna „wartość dodana”. Kolejne lata potwierdziły (vide nagrania z supergrupą Asia), że Downes nie jest w stanie wejść na najwyższy klawiszowy level.
W latach 70. przez wiele osób muzyka Yes była odbierana jako niezwykle uduchowiona. „Cudowne Opowieści” miały przenosić słuchacza w inny wymiar. Muzyka była niezwykle barwna i plastyczna. Tymczasem „Drama” to już nieco bardziej przyziemne wcielenie formacji. Muzyce brakuje wysublimowania, niejednokrotnie jest „przyciężka”. Nie jest to oczywiście kwestią przypadku, bo nade wszystko była to wypadkowa zmian, jakie następowały na rynku muzycznym. Produkcja ma swoje wady i zalety. Tu i ówdzie („Into The Lens”, „Tempus Fugit”) pojawiają się zalążki bardziej „technologicznego” podejścia do materii muzycznej. Nie zawsze właściwie udało się w nich odróżnić efektowność od efekciarstwa. Było to jednak tylko niewinne preludium. Na „90125” (1983) epatowanie producenckimi wodotryskami było już normą.
Co z mocnymi stronami? Zaletą wydaje się fakt, że artyści nie wyrzekli się swojej tożsamości. Nie zapomnieli również o swoich niezaprzeczalnych atutach. Zaliczyłbym do nich choćby takie elementy, jak: sposób kształtowania formy, atrakcyjne partie solowe, zmysł melodyczny. Na nowym wydawnictwie nie zabrakło utworów, które mogą przypaść do gustu każdemu fanowi Yes. Rzecz jasna, głównie chodzi o „Machine Messiah”. Jasnym blaskiem świeci również „Into The Lens”. Tylko w superlatywach można pisać o grze sekcji rytmicznej. Squire i White pokazują na tym albumie dużą klasę. Obydwaj doskonale czują się w ekspresyjnym wcieleniu. Yes w bardziej energetycznym wydaniu uwydatnił szczególnie rockowy pazur White'a. Nie jest to wprawdzie drummer tak finezyjny i oryginalny, jak Bill Bruford, jednak w rockowym anturażu dźwiękowym jego gra nabrała siły i wyrazistości. Steve Howe także może zaliczyć ten album po stronie „ma”. Partie solowe gitarzysty jeszcze raz potwierdziły jego ogromną wrażliwość i wszechstronność. Nie są już może tak świeże i porywające, jak na „Relayer”, jednak wciąż przykuwają uwagę świetnie wyważoną konstrukcją, wyborną techniką i pasją wykonania.
„Drama” ujrzała światło dzienne już w latach 80., w czasach postępującej komercjalizacji muzyki rockowej. Pomimo presji rynku, udało się względnie dobrze wyważyć artystyczne aspiracje z komercyjnymi wymogami. Na „90125” niestety trochę tego zabraknie. W tym miejscu warto wspomnieć o zaletach produkcji. Płyta ma mięsiste, soczyste, selektywne brzmienie. Dzięki temu możemy wsłuchać się w grę poszczególnych instrumentalistów. Zapewne wielu fanów Yes ma do tej płyty ambiwalentny stosunek. Generalnie rzecz biorąc, sprawia przyzwoite wrażenie. Wydaje się, że w tej konfiguracji personalnej artyści nie byli w stanie wykrzesać nic więcej. Obyło się bez kontrowersji na miarę „90125”. Słychać wyraźnie, że zespół miał jeszcze coś do zaoferowania, nie stał w miejscu, wciąż poszukiwał nowych brzmień. Warto to podkreślić, bowiem z czasem dojmująca będzie postępująca atrofia w sferze kreatywności. Artyści coraz mniej będą interesować się tym, co „tu i teraz”, uskuteczniając dźwiękowe wycieczki w stylu retro do lat 70. i 80. W XXI wieku będą już paradygmatycznym przykładem muzycznej skamieliny. Nolens volens staną się antytezą progresywnego wykonawcy. Paradoks? W rockowym światku to niemal wszechobowiązująca norma.
"Drama" to płyta przejściowa ze względu na schyłek rocka progresywnego i zmiany personalne w Yes. Będąc wielkim fanem zespołu w czasie rzeczywistym pamiętam, że wtedy przyjąłem ją bardzo chłodno. Pamiętam też artykuł dziennikarza z periodyka Melody Maker o tej płycie okraszony znamiennym tytułem: "Yes? No!". Jednak nikt z nas wtedy nie był do końca świadom muzycznych przemian w kierunku uproszczenia formy. Nic dziwnego więc, że ta płyta wydała nam się znacznie słabsza od dokonań Yes z okresu największego rozkwitu progresywnego rocka. Przez te wszystkie następne lata nauczyłem się lubić ten album, mam do niego sentyment i czasem do niego z przyjemnością powracam. Wiadomo, że Downes nigdy nie będzie Wakemanem i lepiej sprawdził się w grupie Asia, którą w pewnym momencie z powodzeniem zdominował, a Horn Andersonem. "Drama" jednak zła nie jest i wstydu zespołowi nie przynosi. Te najbardziej wstydliwe i "dramatyczne" płyty przyjdą później. O nich warto też poświęcić osobny artykuł Drogi Autorze.
OdpowiedzUsuńNo bo jak taki np. "Open Your Eyes" ma się do "Dramy"? Przecież te dwie płyty dzieli przepaść pod względem muzycznego poziomu.
Pozdrawiam,
Marek.
Dzięki za komentarz. Dla mnie szczególnie ciekawy, ponieważ piszesz z perspektywy osoby, która pamięta premierę albumu. Yes poznałem dopiero w 1983 roku, tuż po premierze „cyferek”. Oczywiście zaczęło się od „Owner Of A Lonely Heart”. Kilkadziesiąt dni wcześniej po raz pierwszy usłyszałem Genesis. Jako że była to jesień 1983 roku, to wiadomo, jaki utwór. W ten sposób, małymi krokami, zacząłem zbliżać się do rocka progresywnego. Podzielam Twój pogląd - gdy piszemy na temat „Dramy”, absolutnie nie możemy abstrahować od specyfiki ówczesnego czasu na rynku muzycznym. To zresztą zawsze powinien być jeden z istotnych wyznaczników. „Drama” jeszcze raz pokazuje jak ważny jest kontekst. No bo choćby ten nieszczęsny „Open Your Eyes”. Gdy w marcu 1998 roku (w dniu urodzin Tony’ego Banksa) byłem na koncercie Yes w Katowicach, muzycy zagrali tylko dwa utwory z tej płyty. Warto zaznaczyć, że była to trasa promująca album. Panowie mieli świadomość, czym uraczyli fanów. Po latach, bez owijania w bawełnę, mówili wprost, jaki jest ich stosunek do tego dziełka. „Open Your Eyes” na pewno pojawi się na blogu. Kiedyś pisałem o nim w „Lizardzie”. Chcę przedstawić go w nieco innej formie, bardziej rozbudowanej niż wersja „papierowa”.
OdpowiedzUsuńCzekałem na zakończenie recenzji i nie widzę noty, czyli zakładam, że nadal obowiązuje 7/10 z RYM. :)
UsuńJa ten album znam i mam zaledwie od kilku lat. :oops: Przez lata bałem się sprawdzać co klasycy nagrywali w latach 80-tych (za wyjątkiem Discipline, Pink Floyd i Genesis), a już lata 90-te omijałem szerokim łukiem. Jednak po wyczerpaniu zasobów z najdalszych zakamarków MEGADISCU ruszyłem i w te rejony. Na marginesie dodam, że nadal budzi co najmniej moje lekkie zdziwienie zainteresowanie jak grają "Orły Górskiego".
Płyta jest co najmniej dobra, z mojej perspektywy zwłaszcza od strony produkcji, na co z wiekiem zwracam szczególną uwagę. Postanowiłem, że dokładniej się jej "przyjrzę" po powrocie z wakacji, ale raczej ocena pozostanie dobra.
Ciekawe jak byłaby Drama oceniana gdyby to byli anonimowi twórcy typu Marsupilami. Być może byłaby typowym NKR-em, czyli typowym 6/7/10 :wink:
Jeśli chodzi o notę, to niezmiennie 7/10.
OdpowiedzUsuń„Dramę” po raz pierwszy usłyszałem w niedzielę 17 marca 1991 roku. Album nagrałem na kasetę. W „Wieczorze płytowym” prezentował go Tomek Beksiński. Była to zresztą jego ostatnia audycja pod tym szyldem, bo w kwietniu została zlikwidowana. Wchodziły prawa autorskie i nie można było prezentować całych płyt. Obecnie mam dwie wersje „Dramy” na płytkach CD. Wydanie z 1989 roku oraz wariant „hybrydowy”, czyli zdigitalizowany winylowy first press z UK, de facto mint. Jak już słucham (rzadko), to zawsze tego „winyla”, bo brzmienie jest przyjemniejsze, bardziej mięsiste i naturalne. Beksiński po wybrzmieniu ostatniej kompozycji podsumował album krótko, trochę w Twojej poetyce:
Płyta moim zdaniem nierówna, ale ciekawa, bardzo nawet ciekawa i warta tego, żeby ją do swojej kolekcji włączyć. Kto wie czy nie ostatnia, naprawdę warta uwagi płyta wydana pod szyldem Yes.
Odnoszę wrażenie, że obecnie do NKR-u dinozaury mają już bardziej wyważone podejście. W latach 90, ewentualnie jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku, było inaczej. Nierzadko jarano się niemal każdym wynalazkiem.
NKR-y niezależnie od tego co do nich należało zaliczyć (dla mnie to były też Atomic Rooster, East of Eden czy Embryo) w dobie przedinetrentowej były dla mnie odkryciem Ameryki, czyli że płyt z tamtego okresu jest nie 100 czy 200 dobrze znanych i granych na okrągło w radio a tysiące. Więc jak spróbowałem co to Aardvark czy Bakerloo to trudno potem było się zatrzymać.
OdpowiedzUsuńMoje podejście do NKRów dziś zaś jest duuużo bardziej wyważone. Tu chyba nie ma sporu, że tak jest w większości przypadków.
Co do NKR-u, to z perspektywy czasu, mam mieszane uczucia. Z jednej strony, poznałem całe mnóstwo interesującej muzyki, czasami wręcz frapującej. Z drugiej, straciłem szmat czasu na słuchanie przeciętnych epigonów. Jakieś 6-7 lat temu postanowiłem gwałtownie wyhamować i odpuścić sobie poznawanie kolejnych wynalazków. W ostatnich latach eksploracji coraz częściej miałem wrażenie, że odbijam się od ściany, marnuję czas na nijakie płyty. Zamiast odkrywać kolejne NKR-y z Ghany, Islandii czy Wenezueli, wolę posłuchać muzyki klasycznej i sprawdzone (mniej lub bardziej znane) płyty z szeroko pojętego jazzu i rocka. Nie znaczy to, że zupełnie odpuściłem sobie poszukiwania. W ciągu ostatnich lat sporo czasu poświęciłem na wyszukiwanie najlepszych wersji płyt, które najbardziej sobie cenię. W sumie to niezła zabawa. Tego typu odkrycia również potrafią dostarczyć sporo satysfakcji.
OdpowiedzUsuńOdnośnie NKR, to ja często sięgam po argument (jak mi się wydaje - całkiem zasadny), że z perspektywy zagranicznego słuchacza (np. z Hiszpanii, Kanady czy Japonii) NKR-em są np. Aerolit czy Anawa a "NKJ-otem" płyty A. Trzaskowskiego. Na zasadzie analogii w różnych zakątkach świata nie brakuje albumów prezentujących bardzo wysoki poziom i rzeczą zasadną będzie odróżnienie właśnie takiego "islandzkiego Aerolitu" (którym są np. płyty znakomitego zespołu Hinn Islenzki Thursaflokurinn) od "islandzkiego Nurtu" czy "wenezuelskiego Ogrodu Wyobraźni". Albo weźmy Ghanę (rozumiem, że przykłady państw podanych przez Mahavishnu służą jako pewne symbole "niszowości"/odległości kulturowej i tak naprawdę można byłoby je zastąpić innym zestawem, ale możemy przecież operować na ich konkretnych przykładach), gdzie mamy jakieś amatorskie afro-beaty, ale też wybitnego Ebo Taylora.
UsuńNawet w tym brytyjskim, "megadiscowym" NKR-erze pomiędzy przywołonym przez Białystoka East of Eden a Aardvark jest różnica kilku klas.
Wynalazki z Ghany, Wenezueli, czy Islandii rzeczywiście mogą być trudne do zaakceptowania i spowodować trwałą traumę i niechęć do dalszych poszukiwań. ;-) Jednak ja szukam nieustannie i od czasu do czasu udaje mi się wyłowić perełkę. Często pomaga mi w tym kwartalnik "Lizard". Zresztą takie poszukiwania nie muszą nam zajmować dużo czasu, bo często po pierwszych wybrzmieniach wiemy już czy warto słuchać dalej.
OdpowiedzUsuńJa też bawię się do dziś wybieraniem najlepiej brzmiących wersji płyt i sam jestem ciekaw kiedy to mi się znudzi. Oby czerpanie frajdy z tego typu porównań, czy układania sobie różnych rankingów trwało jak najdłużej, bo jak nas przestanie to bawić to będzie wyraźny sygnał, że starość nadeszła i nuda. ;-)
Poszukiwanie dobrych płyt zawsze ma sens. Chodziło mi o to, że gdy siedzimy przez wiele lat w ulubionych gatunkach i mocno je eksplorujemy, z czasem może pojawić się niebezpieczna tendencja. Gdy po 10,15, 20 latach poznamy najbardziej wartościowe płyty, zaczynamy szukać różnych wynalazków, które mają być kolejnym muzycznym odkryciem. W dobie internetowej w ciągu wspomnianych kilkunastu lat mamy sposobność poznać odpowiedniki Trzaskowskiego, Niemena, Grechuty i innych. Potem niechybnie zaczynamy schodzić coraz niżej. Z czasem pojawi się pytanie, jak daleko mamy podążać. Czy kończymy poszukiwania na II, III, IV lidze? W ciągu ostatnich 10 lat odsłuchów systematycznie rósł odsetek płyt, które oceniałem 4/10, 5/10, 6/10. Siłą rzeczy, coraz częściej miałem poczucie, że marnuję czas na przeciętne nagrania, do których nigdy nie powrócę. Dlatego po ponad 30 latach intensywnych poszukiwań postanowiłem mocno ograniczyć penetracje niszowych wydawnictw z lat 60., 70., i 80. Mając wybór - III/IV ligowy progres, fusion, pseudoawangarda, elektronika... czy pierwszorzędna interpretacja klasyki - wybieram drugi wariant. Ewentualnie kolejne przesłuchanie płyty, którą cenię od lat. Inna sprawa to nowości.
OdpowiedzUsuńOczywiście, z Twoją argumentacją trudno się nie zgodzić. Ja też eksplorowanie undergroundowych scen z lat 70 zakończyłem dawno temu (myślę, że 10 lat z okładem). Sprzedałem też mnóstwo płyt z drugo i trzecioligowymi enkaerami. Natomiast do pozycji, które pozostawiłem w kolekcji (a jest ich sporo), wciąż regularnie wracam i dostarczają mi nie mniejszej przyjemności niż muzyka klasyczna, jazz czy uznane firmy z kręgu rocka. Ot, nie dalej jak wczoraj, po I symfonii Brahmsa pod batutą Giuliniego zapuściłem dwójkę Frumpy i świetnie mi się mi się tego słuchało (może poza ostatnim numerem - odbiegającym poziomem od reszty płyty).
UsuńRównież chętnie wracam do enkaerów. Tym bardziej, że na przestrzeni lat dokonał się proces oddzielenia ziarna od plewy. W czasie maratonów odsłuchowych chętnie mieszam gatunki. Zupełnie mi to nie przeszkadza. Na przykład dzisiaj:
OdpowiedzUsuń- Grieg - koncert fortepianowy - Sviatoslav Richter, Monte Carlo National Opera Orchestra (1975)
- Scriabin/Nemtin - Preparation For The Final Mystery - Nemtin, Ashkenazy, Deutsches Symphonie-Orchester Berlin (2000)
- Gracious - Gracious (1970)
- Arco Iris - Agitor Lucens V (1975)
- Joe Henderson - Elements (1974)
- Wayne Shorter - Without A Net (2013)
Frumpy przepiłowałem wszystkie płyty z lat 70. „Dwójeczka” najbardziej mnie przekonała, aczkolwiek różnice nie były zbyt duże. Do dzisiaj stoi na półce z płytami. Ostatni raz słuchana circa 15 lat temu.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńO, to bardzo fajna "setlista". I jak Ci się słuchało Gracious? Na tej płycie jest masa naiwności, warsztat też nie jest powalający (delikatnie mówiąc), a jednak jest w niej sporo uroku, który sprawia, że nawet lubię czasem do niej wrócić. We Frumpy różnicę robi Kravetz - fantastyczny organista (uważam, że jego 3-minutowa partia w pierwszym utworze to najlepsza solówka w kategorii tych nawiązujących do Bacha w rocku w ogóle - a konkurencja przecież spora).
OdpowiedzUsuńObydwa albumy Gracious dość często słuchałem w połowie lat 90. Niby nic wielkiego, ale przyjemnie się tego słuchało. Circa rok później (1996) nagle pojawił się ich nowy album „Echo”. Niestety, słaby. Wysłuchałem raz. Więcej nie miałem już ochoty wracać. W ostatnim tygodniu, po wielu latach, postanowiłem sobie obydwa odświeżyć. Wrażenia podobne. Znowu bardziej przemówił do mnie debiut. Na „This Is... Gracious!” suita jest bardzo nierówna. Z kolei większość utworów „piosenkowych” niebezpiecznie grawituje w stronę banału. Jeżeli w przyszłości powrócę do tego zespołu, to raczej tylko do eponimicznego debiutu z wykrzyknikiem.
OdpowiedzUsuńDzisiaj powróciłem do „Roaring Silence” Manfred Mann’s Earth Band. Tak się złożyło, że w tym tygodniu słuchałem schubertowskich Impromptu w interpretacji Zimermana i Brendela. Dopiero teraz wyłapałem, że w „Questions” główny temat grany na fortepianie został oparty na trzecim Impromptu.
Kolejnym odgrzebanym albumem po latach był „On The Road 1972”, czyli „zerowy” album Camel. Archiwalny koncert zarejestrowany jeszcze przed wydaniem debiutu. Światło dzienne ujrzał dopiero w 1992 roku. Wrażenie - niezmiennie bardzo pozytywne. Jak dla mnie, co najmniej TOP 3 w dyskografii Wielbłąda. Może nawet mój ulubiony. Najbardziej progresywne wcielenie bandu. Czasami bliskie sceny Canterbury. Niejednokrotnie brzmi, jak nieznane utwory Caravan z najlepszego okresu (1970-1971). Może w przyszłości napiszę o nim coś więcej. Jeżeli ktoś kojarzy Camel z cukierkową i ugrzecznioną stylistyką, powinien rzucić uchem.
"Dzisiaj powróciłem do „Roaring Silence” Manfred Mann’s Earth Band. Tak się złożyło, że w tym tygodniu słuchałem schubertowskich Impromptu w interpretacji Zimermana i Brendela. Dopiero teraz wyłapałem, że w „Questions” główny temat grany na fortepianie został oparty na trzecim Impromptu".
OdpowiedzUsuńTeż tak często mam - że wyłapuję jakiś mniej znany klasyczny cytat (czy jego parafrazę) w progrockowym utworze i następuje zdziwienie: kurcze, jednak to nie oni wymyślili taki fajny temat.
Ja z kolei nie tak dawno przypomniałem Nightingales & Bombers. Manfred Mann to profeska (żaden - nawet najszerzej rozumiany - NKR) i fajnie się tego słucha, mimo wszystko wolę jego psychodeliczno-jazzrockowe wcielenie spod znaku Chapter Three.
Konkludując wątek NKR-ów ważne jest też to, czego ktoś w tej muzyce szuka (tzn. co jest dla niego najistotniejsze). Kiedyś wspominałeś, że dla Ciebie takim "wabikiem" są partie instrumentów klawiszowych. Ja też je bardzo lubię, ale jednak najważniejsze są dla mnie odwołania do kultury i folkloru danego narodu (czy regionu). Im jest ich więcej - im bardziej muzyka jest zakorzeniona w lokalnej kulturze (i to nie tylko czysto muzycznej, ale też np. poetyckiej plus w całej otoczce społecznej ), tym wyżej zazwyczaj oceniam dany album.
Co do Manfreda Manna, to również najbardziej lubię jego okres z Chapter Three. Mimo wszystko, niedoceniony zespół. Manfred Mann’s Earth Band również darzę sympatią, choć tylko wszystkie płyty z lat 1973-1978 (nie licząc „Messin’”). Na wspomnianym przez Ciebie „Nightingales & Bombers” śpiewał Mick Rogers, który kilka miesięcy później starał się o angaż w Genesis, po odejściu Petera Gabriela. Na szczęście nie załapał się. Jego następca w bandzie Manna, Chris Thompson, również był od niego lepszym wokalistą.
OdpowiedzUsuńOdwołania do rodzimej kultury są niezwykle istotne. To temat rzeka... Wykonawcy wykazujący się większą kreatywnością potrafią zresztą w ciekawy sposób wplatać elementy własnej kultury muzycznej do danego stylu. Tym samym wydatnie go wzbogacają. Wystarczy zacząć od rudymentów - najbardziej lubię, gdy dany wykonawca śpiewa we własnym języku. Z różnych względów jest to najciekawsze. Przykłady można mnożyć - Harmonium, Milton Nascimento, Premiata Forneria Marconi, Silvio Rodriguez, Samla Mammas Manna, Madredeus, Area, Malicorne, Guruh Gipsy. Dla Ciebie najbardziej wymowny będzie Banco Del Mutuo Soccorso.