Yes - Drama (1980). Dramatyczne zderzenie z nową dekadą czy sukces artystyczny? 2/2

 



20.06.2025


W drugiej części tekstu postaram się odpowiedzieć na pytanie, które pojawia się  w tytule. Po kilkudziesięciu latach „Drama” nie polaryzuje już tak mocno opinii słuchaczy. Nadal można jednak spotkać się z różnymi narracjami. Tak czy inaczej, obecnie, bez niepotrzebnych emocji, można pokusić się o bardziej zdystansowaną analizę.

Nowy album Yes sprzedawał się niezgorzej. Wprawdzie nie były to wyniki na miarę „Going For The One” czy nawet „Tormato”, jednak 2. miejsce w Wielkiej Brytanii i 18. w Stanach Zjednoczonych świadczyło o tym, że na muzykę Yes wciąż było duże zapotrzebowanie. Trasa promująca nowe wydawnictwo rozpoczęła się 29 sierpnia, natomiast dobiegła końca 18 grudnia 1980 roku. W sumie zespół zagrał 65 koncertów. Premierowy materiał dość mocno zaistniał w koncertowym programie. Nadal nie zabrakło jednak miejsca dla klasyków z poprzedniej dekady (np. „Roundabout”, „And You And I”, „Starship Trooper”, „Yours Is No Disgrace”). Na scenie udało się zatem zachować względny balans między teraźniejszością a światem przeszłości, gdy grupa wysoko niosła sztandary rocka progresywnego.

Po  zakończeniu trasy koncertowej promującej nowy album muzycy postanowili trochę odpocząć. Nastroje nie były jednak najlepsze. Steve Howe: Czuliśmy, że ten rozdział zbliża się do końca. Co prawda Trevor Horn wykonał znakomitą robotę, ale przecież tak naprawdę nie śpiewał tak jak Jon, zwłaszcza w wysokich rejestrach, czego szczególnie  w Anglii nie omieszkano mu boleśnie wytknąć. Gdy muzycy spotkali się ponownie w kwietniu 1981 roku okazało się, że większość nie wiąże już swojej przyszłości z Yes. Trevor Horn zdecydował się na karierę producenta, natomiast Alan White i Chris Squire  byli podekscytowani możliwością założenia supergrupy z byłym gitarzystą Led Zeppelin. Na pokładzie zostali więc tylko Steve Howe i Geoff Downes. Kiedy i oni zrejterowali, Yes dokonał żywota.

Cóż można napisać po latach o nowym wcieleniu Yes? Pierwsza refleksja, jaka przychodzi na myśl, to konstatacja, że trudno pokusić się o jednoznaczne wnioski.  Nowy projekt od początku był obciążony różnymi mankamentami. Oczywisty wydawał się fakt, że potencjał zespołu w takiej konfiguracji personalnej będzie mniejszy. Ciekawa wydawała się zatem kwestia, jak zespół poukłada muzyczne klocki, aby osiągnąć satysfakcjonujący rezultat. Trzon Yes (Howe, Squire, White) miał pomysł na nową muzykę. Panowie postanowili podążyć w bardziej rockowe rejony. Brzmienie stało się cięższe, bardziej masywne, w większym stopniu uwypuklono motorykę kompozycji. Wraz z odejściem Andersona ulotnił się gdzieś jedyny w swoim rodzaju klimat. Muzyka stała się bardziej przyziemna i „normalna”. Ewidentnie takie były jednak intencje.

Artyści chcieli  zaproponować coś nowego. Z pewnością liczyli na to, że Horn i Downes unowocześnią Yes, tym samym zapewnią niezbędną świeżość. W rezultacie kwintet w bezkolizyjny sposób miał przywitać się z nową dekadą muzyczną. Jak pokazał czas, udało się to zrealizować tylko po części. Podobnie jak na „Tormato”, artyści postanowili ożenić rock progresywny z innymi gatunkami. Świadectwem tego jest choćby „Machine Messiah”, w którym stare patenty koegzystują z nowym brzmieniem. Podobnie jest w przypadku bardziej „nowoczesnego” „Into The Lens”. W innych utworach „progresywności” jest już mniej. W nieco bardziej piosenkowych formach Yes grawituje w stronę bardziej konwencjonalnego rocka („Run Through The Light”. „Tempus Fugit”). W porównaniu z nieszczęsnymi sesjami paryskimi (jesień 1979) postęp jest znaczny. Zauważalny jest jednak fakt, że panowie mają coraz większy problem ze zgromadzeniem wystarczającej ilości dobrego materiału.

„Drama” to niewątpliwie jeden z najbardziej kontrowersyjnych albumów w dyskografii Yes, dlatego warto na niego spojrzeć z dwóch perspektyw. Jakie ma zatem wady i zalety? Zacznijmy od wariantu negatywnego. Nie przekonuje wokal Trevora Horna. W gruncie rzeczy nie jest zły, jednak Horn to zdecydowanie nie ta półka co Jon Anderson. Brakuje mu techniki, ma dość ograniczony rejestr, jego barwa głosu jest dość pospolita. Najbardziej razi w momencie, gdy atakuje wysokie rejestry. Na tle możliwości i naturalności Andersona, jego zmagania z własnymi słabościami i ograniczeniami są trochę męczące. Warsztat i możliwości to jedna sprawa. Najbardziej irytuje jednak inna rzecz. Ewidentnie słychać szereg zabiegów producenckich, mających na celu upodobnienie głosu Horna do Andersona. Dzięki odpowiedniej obróbce materiału dźwiękowego udało się w pewnym stopniu ograniczyć mankamenty jego sztuki wokalnej, jednak efekt sztuczności jest nadal słyszalny.

Nie do końca poradził sobie również drugi członek duetu The Buggles. Przy całym szacunku dla Downes’a, sporo brakuje mu do Ricka Wakemana. Nieobecność autora „Six Wives Of Henry VIII” jest bardzo odczuwalna. Wakeman to nie tylko „człowiek-orkiestra”, wyśmienity instrumentalista, ale także pianista posiadający własny, od razu rozpoznawalny styl gry i brzmienie. Dlatego nie dziwi fakt, że był istotnym składnikiem tożsamości grupy. Nowemu „władcy parapetów” brakuje charyzmy, kunsztu instrumentalnego i oryginalności. Wysoki poziom rzemiosła to za mało, jak na standardy Yes.  Potrzebna jest niezbędna „wartość dodana”. Kolejne lata potwierdziły (vide nagrania z supergrupą Asia), że Downes nie jest w stanie wejść na najwyższy klawiszowy level.

W latach 70. przez wiele osób muzyka Yes była odbierana jako niezwykle uduchowiona. „Cudowne Opowieści” miały przenosić słuchacza w inny wymiar. Muzyka była niezwykle barwna i plastyczna. Tymczasem „Drama” to już nieco bardziej przyziemne wcielenie formacji. Muzyce brakuje wysublimowania, niejednokrotnie jest „przyciężka”. Nie jest to oczywiście kwestią przypadku, bo nade wszystko była to wypadkowa zmian, jakie następowały na rynku muzycznym. Produkcja ma swoje wady i zalety. Tu i ówdzie („Into The Lens”, „Tempus Fugit”) pojawiają się zalążki bardziej „technologicznego” podejścia do materii muzycznej. Nie zawsze właściwie udało się w nich odróżnić efektowność od efekciarstwa. Było to jednak tylko niewinne preludium. Na „90125” (1983) epatowanie producenckimi wodotryskami było już normą.

Co z mocnymi stronami? Zaletą wydaje się fakt, że artyści nie wyrzekli się swojej tożsamości. Nie zapomnieli również o swoich niezaprzeczalnych atutach. Zaliczyłbym do nich choćby takie elementy, jak: sposób kształtowania formy, atrakcyjne partie solowe, zmysł melodyczny. Na nowym wydawnictwie nie zabrakło  utworów, które mogą przypaść do gustu każdemu fanowi Yes. Rzecz jasna, głównie chodzi o „Machine Messiah”. Jasnym blaskiem świeci również  „Into The Lens”. Tylko w superlatywach można pisać o grze sekcji rytmicznej. Squire i White pokazują na tym albumie dużą klasę. Obydwaj doskonale czują się w ekspresyjnym wcieleniu. Yes w bardziej energetycznym wydaniu uwydatnił szczególnie rockowy pazur White'a. Nie jest to wprawdzie drummer tak finezyjny i oryginalny, jak Bill Bruford, jednak w rockowym anturażu dźwiękowym jego gra nabrała siły i wyrazistości. Steve Howe także może zaliczyć ten album po stronie „ma”. Partie solowe gitarzysty jeszcze raz potwierdziły jego ogromną wrażliwość i wszechstronność. Nie są już może tak świeże i porywające, jak na „Relayer”, jednak wciąż przykuwają uwagę świetnie wyważoną konstrukcją, wyborną techniką i pasją wykonania.

„Drama” ujrzała światło dzienne już w latach 80., w czasach postępującej komercjalizacji muzyki rockowej. Pomimo presji rynku, udało się względnie dobrze wyważyć artystyczne aspiracje z komercyjnymi wymogami. Na „90125” niestety trochę tego zabraknie. W tym miejscu warto wspomnieć o zaletach produkcji. Płyta ma mięsiste, soczyste, selektywne brzmienie. Dzięki temu możemy wsłuchać się w grę poszczególnych instrumentalistów. Zapewne wielu fanów Yes ma do tej płyty ambiwalentny stosunek. Generalnie rzecz biorąc, sprawia przyzwoite wrażenie. Wydaje się, że w tej konfiguracji personalnej artyści nie byli w stanie wykrzesać nic więcej. Obyło się bez kontrowersji na miarę „90125”. Słychać wyraźnie, że zespół miał jeszcze coś do zaoferowania, nie stał w miejscu, wciąż poszukiwał nowych brzmień. Warto to podkreślić, bowiem z czasem dojmująca będzie postępująca atrofia w sferze kreatywności. Artyści coraz mniej będą interesować się tym, co „tu i teraz”, uskuteczniając dźwiękowe wycieczki w stylu retro do lat 70. i 80. W XXI wieku będą już paradygmatycznym przykładem muzycznej skamieliny. Nolens volens staną się antytezą progresywnego wykonawcy. Paradoks? W rockowym światku to niemal wszechobowiązująca norma.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz