11.06.2024
„Drama” powstała w okresie wahań, niepewności, kompromisów. W owym czasie muzyczna scena dynamicznie zmieniała swoje oblicze. Pogłębiała się dekoniunktura dla progresywnych dinozaurów. Co gorsza, w szeregach Yes dokonała się personalna rewolucja. Sprawdźmy, jak zestarzał się ten kontrowersyjny album po 45 latach?
W pierwszej połowie 1979 roku Yes nadal intensywnie koncertował promując „Tormato”. Niektórzy z członków zespołu znaleźli czas, aby nagrać nowe płyty. Ponownie nie zachwycił Steve Howe, aczkolwiek trzeba przyznać, że „The Steve Howe Album” był lepszy od jego solowego debiutu. Tym razem zawiódł swoich fanów Rick Wakeman. Dwupłytowy „Rhapsodies” by zbiorem krótkich, dość nijakich utworów, pozbawionych większych ambicji. Miłą niespodzianką było natomiast wspólne wydawnictwo Jona Andersona i Vangelisa. „Short Stories” (1980) wypełniły wysublimowane elektroniczne kompozycje, które mogły przypaść do gustu zarówno fanom Yes, jak i greckiego mistrza klawiatury. Jesienią przyszedł czas na nagranie kolejnego albumu firmowanego nazwą Yes. Panowie, drogą kompromisu, wybrali na wspólne sesje Paryż. Niestety, ale zakończyły się fiaskiem.
Był to trudny czas dla zespołu. W czasie nagrań wyraźnie wykształciły się dwie frakcje. Pierwsza (Squire, Howe, White) chciała wypracować cięższe, bardziej rockowe brzmienie, podczas gdy druga (Anderson, Wakeman) optowała za muzyką bardziej delikatną, w stylu „Circus Of Heaven”. Wakeman w 1979 roku bardzo rzadko bywał w Anglii z powodów podatkowych (przesiadywał głównie w Szwajcarii). Z kolei Jon Anderson wykłócał się o różne sprawy finansowe, co w końcu doprowadziło do strasznej awantury. Jej efektem było opuszczenie grupy przez wokalistę. Anderson tak motywował swoje odejście: Moim przeznaczeniem jest muzyczna wędrówka. Cały czas szukam. Chęć poszukiwania towarzyszy mi ciągle. W Yes, który przecież szedł pod prąd, również. No bo kto, jaki przeklęty dureń powiedział, że nie można robić piosenek dłuższych niż trzy i pół minuty. Że muzyka to tylko czas, pieniądze i przeboje. Ale w Yes byłem od dwunastu lat przez dziesięć miesięcy w roku. Każdego roku. Zaczynałem mieć dość. Zaczynałem chcieć czegoś innego. Wydawało mi się, że nadszedł czas na zmianę.
W jego ślady poszedł Rick Wakeman. W procesie dezintegracji grupy niewątpliwie duże znaczenie miał również impas twórczy, który dopadł ją w czasie sesji paryskich. Muzycy pracowali wówczas usilnie nad 17 kompozycjami, które były bardzo przeciętne, niektóre wręcz marne. Fakt, iż nie udało się wtedy zarejestrować materiału na nowy album był dla muzyków bardzo frustrujący. Ostatecznie, po licznych rozterkach, postanowiono dokooptować do grupy dwóch muzyków z duetu The Buggles. Role wokalisty przejął Trevor Horn, natomiast klawiszowca Geoff Downes. Przeważyła opinia Chrisa Squire'a, któremu spodobał się zarówno singiel duetu „Video Killed The Radio Star”, jak i ich debiutancki album „The Age Of Plastic” (1980). Zważywszy, że The Buggles ciążył mocno w stronę ejtisowego synth popu, decyzja o ich przyjęcia musiała wywołać wiele kontrowersji. Tak też się stało. Zreformowany skład między kwietniem a czerwcem 1980 roku w różnych londyńskich studiach zarejestrował nowy album, który ostatecznie trafił do sklepów 18 sierpnia tegoż roku.
W zestawie znalazło się sześć kompozycji. Początek był co najmniej zachęcający. „Machine Messiah” ewidentnie nawiązywał do klasycznych płyt zespołu. Pod względem formalnym wykazywał wiele podobieństw do „Heart Of The Sunrise”. Ponad dziesięciominutowy epos posiadał wielowątkową strukturę. Ponownie powrócił specyficzny sposób budowania narracji, oparty na wariacyjnym przekształcaniu tematów. Uwagę zwracało umiejętne budowanie dramaturgii, dzięki dobrze rozplanowanym kulminacjom i odprężeniom. Sporo zyskała na tym wewnętrzna dynamika kompozycji. Po części, pewnym novum było znacznie cięższe, czasami niemal heavy rockowe brzmienie. Znakomita większosć słuchaczy skłania się do opinii, że jest to zdecydowanie najjaśniejszy punkt płyty. Chwilę oddechu przynosi delikatny orientalizujący drobiażdżek „White Car”. Oddechu, ponieważ tuż po nim czeka nas znowu spora dawka energetycznej muzyki. Niestety, jak na standardy Yes z poprzednich lat, „Does It Really Happen” jest trochę nijaki. Z pewnością znamion wyjątkowości pozbawiona jest partia wokalna Horna, który sięga po andersonowskie patenty. Problem w tym, że brakuje mu naturalności. W rezultacie brzmi, jak ewidentna stylizacja, mająca wywołać wśród fanów miłe skojarzenia. Tu i ówdzie wychodzą również ograniczenia wokalne Horna. Niewątpliwym plusem jest z kolei pierwszorzędna gra tria Howe-Squire-White.
Drugą stronę płyty winylowej otwierał „Into The Lens”. Nie licząc „Machine Messiah” to najlepszy utwór na płycie. Udało się w nim dość dobrze zniwelować mankamenty muzyków z The Buggles. Bodaj największą jego zaletą jest fakt, iż świetnie łączy przebojowość z progresywnością. Starannie rozplanowana architektura, świetna gra sekcji rytmicznej, popisy gitarowe Howe'a idą w parze z zaraźliwą melodyjnością. To również dobry przykład na to, jak Yes próbował unowocześnić swoje brzmienie, choć efekty są nieco kontrowersyjne. Starszych fanów zespołu mogła razić zbyt ekspansywna produkcja. Z perspektywy czasu można skonstatować, iż „Into The Lens”, pod względem produkcji, był łagodną prefiguracją „cyferek”. Nie wszystko w tym utworze jest jednak tak nowoczesne. Niektóre partie organowe Downesa zdają się wręcz być sentymentalną podróżą wstecz, aż do początku lat 70. Niedwuznacznie kojarzą się z grą Tony'ego Kaye'a z okresu „The Yes Album” (1971). Ostatnie dwa utwory na płycie świadczą o tym, że muzykom trochę zabrakło pomysłów. „Run Through The Light” jest dynamiczny i nawet dość melodyjny, jednak niebezpiecznie grawituje w stronę przeciętności. Nie inaczej jest w przypadku „Tempus Fugit”. Niby przyjemnie się tego słucha, jednak wręcz uderzające jest wrażenie, że nie jest to już TEN Yes. Trevor Horn znowu korzysta z dobrodziejstw technologii, niektóre efekty dźwiękowe trącą trochę efekciarstwem. Mankamenty rekompensuje brawurowa gra Howe'a, Squire'a i White'a. Ich wspólne muzykowanie może dostarczyć słuchaczowi naprawdę sporo satysfakcji.
Jaka niespodzianka :)
OdpowiedzUsuńAlbum przez większość klasyfikowany w dolnych rejestrach dyskografii Yes.
Ja osobiście najczęściej wracam do odsłuchu tego dziełka…
Dlaczego? Może ta dynamika, pazur i doskonale zgranie muzyków w wirtuozowskim wykonaniu. Nie ma czasu na nudę, no może te dwa ostatnie utwory…
Płyta zwarta, porywająca
Z oceną wartości poszczególnych pozycji zgadzam się z Autorem
Owszem, w dolnych rejestrach, jednak tylko przy założeniu, że w grę wchodzi klasyczny okres, czyli lata 1971-1980. Biorąc pod uwagę wszystkie studyjne albumy z lat 1969-1970 i nagrane po „Drama”, na RYMie żaden nie ma wyższej średniej ocen. Na Progarchives tylko „Magnification”. Co ciekawe, w obydwu przypadkach „Drama” ma znacznie wyższą średnią niż „Tormato” (1978), czyli ostatni album nagrany w klasycznym składzie. W tym przypadku należę do mniejszości. Przy okazji, w drugiej części tekstu pokuszę się o przedstawienie katalogu wad i zalet wydawnictwa.
OdpowiedzUsuń