1973 - Przegląd płyt - mój TOP 100 3/22

 


2.06.2025


91-95

Przegląd najciekawszych płyt wydanych w 1973 roku. Czasami szacowne klasyki polskie i zagraniczne okupują ostatnią dziesiątkę setki. W prywatnym zestawieniu wszystko jest możliwe...

95. Can – Future Days


„Future Days” powszechnie jest uznawany za jedno z największych osiągnięć Can. Tymczasem sami artyści nie byli z niego do końca zadowoleni. Uważali, że album jest zbyt pretensjonalny i wydumany. Pod względem stylistycznym jest dość zróżnicowany. „Moonshake” mocno grawituje w stronę konwencjonalnego rocka. Utwór ukazał się nawet na singlu. Kompozycja tytułowa i „Spray” najbardziej przypominają poprzednie dokonania zespołu. Elementem łączącym jest charakterystyczny transowy rytm. Zajmujący całą drugą stronę płyty „Bel Air” przynosi zmianę nastroju. Tym razem pojawiają się skojarzenia z ambientem. Cechuje się leniwą narracją, posiada niewiele cech typowych dla rocka. Słychać w nim wyraźnie echa muzyki awangardowej. Generalnie rzecz biorąc, „Future Days” posiada nieco bardziej złagodzone brzmienie. Bębny Liebezeita nie są już tak mocno wyeksponowane, faktura kompozycji jest mniej dysonansowa.

W kolejnych latach muzyka Can stopniowo zacznie zatracać swój awangardowy charakter. Po wydaniu „Future Days” grupa stopniowo obniżała loty. O ile „Soon Over Babaluma” (1974) zasługuje jeszcze na słowa uznania, to już kolejne pozycje w ich dyskografii były, delikatnie rzecz ujmując, niezbyt przekonujące. „Flow Motion” (1976), „Out Of Reach” (1978) i „Can” (1979) były świadectwem tego, że kryzys ma charakter chroniczny. Po dziesięcioletniej  przerwie światło dzienne ujrzał jeszcze „Rite Time” (1979), który okazał się niemal artystyczną katastrofą. „Future Days” na 95. miejscu? Zapewne niektórzy z was skonstatują krótko – zdecydowanie za nisko! Taki jest właśnie urok prywatnych rankingów. Can lubię i szanuję, choć na pewno bardziej szanuję, bo stylistycznie to jednak nie do końca moja bajka. Co nie pozwala mi w większym stopniu zaprzyjaźnić się z ich muzyką? Jak zwykle w takim przypadku, w grę wchodzą preferencje stylistyczne. W kontekście „Future Days” chodzi o dwie kwestie. Nigdy nie przepadałem specjalnie za muzyką nadmiernie repetytywną. Podobnie jest w przypadku ambientu, który często kojarzy mi się z tapetą dźwiękową.

 

 94. Hugh Hopper – 1984



Na początku lat 70. jednym z literackich źródeł inspiracji był dla Hoppera „Nineteen Eighty-Four”, George'a Orwella. Stąd pomysł, aby stworzyć coś w rodzaju koncept albumu. Wszystkie utwory zawarte na płycie odnoszą się do treści książki. Ich tytuły są związane z nazwami czterech ministerstw aparatu państwowego Oceanii - „Miniluv” - Ministerstwo Miłości, „Miniplenty” - Ministerstwo Obfitości, „Minitrue” - Ministerstwo Prawdy i „Minipax” - Ministerstwo Pokoju. Tytuł płyty był zatem logicznym następstwem konceptu. Na płycie gościnnie zagrali: John Marshall, Nick Evans, Pye Hastings, Lol Coxhill, Gary Windo i Malcolm Griffith. Rola zaproszonych muzyków jest wyraźnie drugoplanowa. Główny ciężar gry wziął na siebie Hopper, który udziela się na gitarze basowej, saksofonie sopranowym i instrumentach perkusyjnych. Odpowiada również za efekty taśmowe, które są niezwykle istotną częścią wydawnictwa.

„1984” to hermetyczna kraina dźwięków. Lwią część płyty zajęły dwie rozbudowane kompozycje „Miniluv” i „Miniplenty”. Obydwie w niemałym stopniu są oparte na eksperymentach brzmieniowych gitary basowej z fuzz boxem oraz zapętlonych dźwiękach zarejestrowanych na taśmie. „1984” to ciekawa podróż w krainę dźwięku. Eksploracje Hoppera nieraz zadziwiają swoją skalą oraz śmiałością. Basista usilnie szuka nowych barw, poszerzających konwencjonalną paletę brzmień. Wiele fragmentów stanowi przykład muzyki sonorystycznej, niemal zupełnie odartej z czynnika melodycznego. Słychać także echa minimalizmu. Utwory mają otwartą formę, powolną narrację, często pojawiają się repetytywne struktury, co sprawia, że muzyka jest nieco statyczna. „Minitrue” i „Minipax” mają bardziej dynamiczny charakter. Wykazują pewne pokrewieństwo ze stylistyką jazz-rockową, po części także funkową. Album nie dla każdego.


93. Alphataurus – Alphataurus



Włoski rock progresywny często polaryzuje opinie na swój temat. Nie zaliczam się do jego przeciwników, dlatego w moim zestawieniu nie zabraknie kilku płyt z Półwyspu Apenińskiego. Nie zapominając o jego różnych mankamentach, warto dostrzegać również zalety, których przecież nie brakuje. Swoją drogą, zawsze lepiej oceniać konkretnego wykonawcę i płytę. Wrzucanie wszystkich do jednego worka zaciemnia obraz sytuacji i wzmacnia stereotypy. Eponimiczny album Alphataurus trudno ocenić w krótkich żołnierskich słowach. Choćby dlatego, że jest pozycją nierówną, nie do końca zborną stylistycznie. Generalnie rzecz biorąc - warto zanurzyć się w te dźwięki. W kręgu wyznawców włoszczyzny, czy też szerzej NKR-u, album jest bardzo ceniony. Przynosi ciekawą mieszankę bardziej rockowych klimatów (mniejszość) i rocka progresywnego (większość). Drugie oblicze zespołu przemawia do mnie znacznie bardziej. Reprezentatywny utwór na płycie - „La Mente Vola”.


92. Alphonse Mouzon – Essence Of Mystery



Z Półwyspu Apenińskiego przenosimy się do Stanów Zjednoczonych. Alphonse Mouzon bez wątpienia był jednym z najlepszych drummerów wielobarwnej sceny fusion. Pamiętacie debiut Weather Report? Mouzona nie można jednak kojarzyć tylko z elektrycznym jazzem. Wystarczy posłuchać, jak radził sobie na płytach McCoy Tynera. „Essence Of Mystery” to jego solowy debiut. Zaliczam go do najlepszych w jego dorobku. Przyjemna mieszanka fusion i funku. Muzyka jest nieskazitelna w sferze wykonawczej. Być może nieco pomstować będą zwolennicy ambitniejszych odmian fusion, bo nie jest to pozycja tak śmiała, nowatorska i bezkompromisowa, jak choćby wspomniany eponimiczny debiut Weather Report. Dobrą wizytówką powinien być utwór tytułowy. Jak dla mnie, to jedna z najlepszych kompozycji na płycie.

 

 91. Skaldowie – Krywań, Krywań



Lata 70. XX wieku to w naszym kraju epoka towarzysza Edwarda Gierka. Polska muzyka rockowa nie miała wtedy dobrych warunków do rozwoju. Ukazywało się mało płyt, rockmani bardzo rzadko gościli w reżimowych mediach. Muzyczną przestrzeń zagospodarowali głównie tacy artyści, jak: Rodowicz, Sipińska, Jarocka, Połomski, Krawczyk. Przy takiej muzyce miał bawić się przeciętny Polak oglądając telewizję Macieja Szczepańskiego. W czasie karnawału „Solidarności” (1980-1981) zauważalne były symptomy pewnego otwarcia w tym temacie, jednak, paradoksalnie, przełom dokonał się w czasie stanu wojennego. Czy w dobie eskalacji represji muzyka rockowa miała pełnić funkcję wentyla bezpieczeństwa? Wiele na to wskazuje. Piszę o tym dlatego, aby uzmysłowić młodszym czytelnikom, że w kraju nad Wisłą muzyka rockowa nie była w tamtych czasach chlebem powszednim.

W latach 70. strategia artystyczna Skaldów była dość specyficzna. Na przemian nagrywali płyty popowe i nieco bardziej ambitne, sytuujące się blisko estetyki rocka progresywnego. „Krywań, Krywań” należy do drugiej kategorii. Gdybym miał wybrać najlepszy album bandu, postawiłbym właśnie na „Krywań, Krywań”. Wprawdzie osławiona kompozycja tytułowa ma swoje mielizny (np. rozwlekłe improwizacje), to jednak, summa summarum, prezentuje się dość atrakcyjnie. Atrakcyjne są również piosenki na drugiej stronie wydania analogowego. Bez dwóch zdań - klasyka polskiego rocka!



14 komentarzy:

  1. Anonimowy3/6/25 21:40

    Miałem raz przyjemność rozmawiać w dobie przed-internetowej, tak co najmniej ze 20 lat temu, w Zakopanem, po koncercie z nieżyjącym już niestety Jackiem Zielińskim na temat tej płyty. Potwierdził, co gdzieś zasłyszałem, że tytułowa suita to był w zasadzie przypadek i w ogóle nie byli zainteresowani podążaniem w tym artystycznym kierunku. Grali wtedy, zdaje się w Majówkę, darmowy koncert pod Gubałówką.

    Mimo dużej sympatii do Skaldów na półkach są jednak od zawsze nieobecni.

    Alphataurus długo szukałem na CD w dobie ich zbierania, ale jak się już ukazał to mi przeszło.

    Też nigdy nie przepadałem specjalnie za muzyką fachowo ujmując nadmiernie repetytywną, stąd też i Krautrock niespecjalnie mnie interesuje ale akurat to co gra tu Can to dla mnie strzał w 10 :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Białystok3/6/25 21:44

    Autorem ww. wypowiedzi jest Białystok (zapomniałem się podpisać, a nie widzę opcji edytuj).

    OdpowiedzUsuń
  3. I tak bym poznał, że to Twój wpis :)

    Skaldowie zasadniczo byli zorientowani na muzykę pop. Trochę wypadów w stronę okołoprogresywną jednak mieli. Już na „Od wschodu do zachodu słońca” (1970) słychać trochę takich klimatów. Po „Krywań, Krywań” powstało jeszcze „Stworzenie świata część druga” - przede wszystkim chodzi o tytułową suitę. Po latach, gdy ukazały się różne archiwalia, okazało się, że jest tego więcej. Miłośnikom ambitniejszego wcielenia Skaldów można polecić album „Podróż magiczna” (1996), który wypełniły rozbudowane kompozycje nagrane w latach 1973-1978. Szczególnie godna uwagi jest tytułowa suita, trwająca ponad 30 minut.

    Przy okazji, tatromaniakom polecam wycieczkę na Krywań. Droga jest długa, trochę monotonna, ale widoki bardzo ładne. Na szczycie miałem pecha, bo mocno się zaciągnęło i niewiele widziałem. Trudności techniczne niewielkie - circa Kościelec. Na Rysy od strony polskiej jest nieco trudniej. Tylko nie wybierajcie się tam w połowie sierpnia, bo Słowacy organizują wtedy narodowe wejście na szczyt. Tłumy jak na Giewoncie w ładną pogodę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Białystok4/6/25 10:37

    Na Krywaniu byłem co najmniej 5 razy (i ze Szczyrbskiego Plesa i z Trzech Studniczek), najpierw z kolegą, potem za dwa trzy razy z żoną, wreszcie trzeba było wprowadzić najpierw syna a potem córkę. To może byłem i więcej razy :)

    Moim ulubionym ich utworem jest zdecydowanie - Jak znikający punkt.

    A jak powstała rzeczona suita zapewne wiesz?

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie jestem pewny, czy pytasz o „Krywań, Krywań”, czy „Podróż magiczną”. O pierwszej suicie zdawkowe informacje są w książce Andrzeja Ichy „Skaldowie. Historia i muzyka zespołu”. Książka, generalnie, taka sobie. Zespół zasłużył na lepszą biografię. O „Podróży magicznej” informacje można znaleźć w książeczce dołączonej do płyty. Nie byłbym w stanie wymienić ulubionego utworu Skaldów. Czołówka jest wyrównana.

    OdpowiedzUsuń
  6. Anonimowy5/6/25 21:59

    O Krywań. Mieli wydłużać poszczególne części a potem je tak posklejać, aż wyszła z tego suita, której pierwotnie nie mieli w ogóle zamiaru nagrywać. Tak to mniej więcej pamiętam, bo to jednak 20 lat co najmniej od tej rozmowy minęło.

    OdpowiedzUsuń
  7. okechukwu8/6/25 15:49

    Fajna piątka- faktycznie nie było się, gdzie spieszyć, bo na spokojnie możemy omawiać kolejne pozycje. Co do Future Days - bliżej mi do stanowiska Mahavishnuu, lubię pierwszą stronę, ale Bel Air jest nużące (mimo że Liebezeit gra tam niesamowite rzeczy i z wyraźnym wpływem orkiestr gamelanowych, które lubię, ale poza świetną warstwą rytmiczną trochę mało się dzieje). Generalnie wolę Can w takiej bardziej "dzikiej" odsłonie np. z Tago Mago.
    Alphataurus to dla mnie taki wzorzec solidności - wszystko na swoim miejscu i rzetelne (dobre aranże, fajny wokal), ale jednak jak sprzedałem płytę parę lat temu, to nie mam ochoty do niej wracać.
    Co do Krywania, to informacja Białystoka mnie nie zaskoczyła, pasuje do mojego wyobrażenia o suicie. Generalnie mam do tej płyty duży sentyment - słucham jej zawsze z przyjemnością. Druga strona jest świetna, natomiast suita... mimo że są fajne tematy, wykonanie - jak to u Skaldów - zawodowe - to całość trochę razi jednak powierzchownością. Trochę szkoda, bo samo osadzenie góralszczyzny w kontekście emersonowskiego proga, bardzo mi odpowiada. I nie chodzi mi o to, żeby jakoś szczególnie pokomplikowali aranże, itd. Raczej o to, żeby zamiast tych takich przypadkowych cytatów z klasyki (co ma Musorgski, Borodin czy Rossini do góralszczyzny) wzięli np. jakiś podhalański temat z Szymanowskiego (np. z Harnasi) i zaaranżowali go w podobnym stylu, nawet niespecjalnie odkrywczo, ale żeby te cytaty były NASZE. Plus np. widziałbym po improwizacji Zielińskiego na skrzypcach - fragment czysto folklorystyczny- akustyczny - taka góralszczyzna aranżowana na surowe smyki i głosy - byłoby do dużo lepsze niż ta część pseudo-awangardowa. Także trochę poprawek i Krywań mógłby być o wiele lepszy.

    OdpowiedzUsuń
  8. okechukwu8/6/25 15:54

    Właśnie w "Harnasiach" jest taniec (bodaj najbardziej popularna część baletu), po części wolnej impresjonistycznej - drugi fragment to jest "czad" oparty na podhalańskiej skali. Po odpowiednim uproszczeniu idealnie pasowałby do "Krywania", no i byłoby to spójne koncepcyjne (a nie wtrynianie Musorgskiego, bo ELP to wzięli na warsztat). Trochę szkoda

    OdpowiedzUsuń
  9. Do rozbudowanych kompozycji Skaldów mam ambiwalentny stosunek. Z jednej strony, prezentują ich najambitniejsze wcielenie. Słychać w nich erudycję artystów, ich dobry warsztat, niewątpliwy talent muzyczny. Z drugiej, nie przekonują mnie różne rozwiązania. Mam poważne wątpliwości, czy optymalnie konstruują architektonikę kompozycji. Mam na myśli choćby takie wątki, jak: strukturyzacja tematów, narracja, odpowiednie wykorzystanie zgromadzonego materiału muzycznego. Pewne rezerwy są również na polu właściwego wyeksponowania słabych i mocnych stron bandu. Podobne przemyślenia nasuwają mi się w czasie słuchania innej suity - „Stworzenie świata część druga”.

    Tak się złożyło, że dwa dni temu odświeżyłem sobie „Harnasie” Karola Szymanowskiego - interpretacja Birmingham Symphony Orchestra/CBSO Chorus pod dyrekcją Simona Rattle’a. Anglik jeszcze raz potwierdził, że dobrze czuje muzykę naszego Mistrza. Nawet elementy góralszczyzny wypadają naturalnie. Z pewnością nie jest łatwym zadaniem wtłoczyć w materię muzyki artystycznej ludowiznę. U Szymanowskiego brzmi to jednak naturalnie i przekonująco. Myślę, że dla niejednego progrockowego twórcy mogłoby to być instruktywne. Nie zdziwiłbym się, gdyby bracia Zielińscy nieraz pochylali się nad tym wątkiem z uwagą. Słuchając „Harnasi” kilka razy przypominały mi się różne kompozycje Skaldów przesiąknięte folklorem podhalańskim.

    Wracając jeszcze do recepcji muzyki Can, mam jeszcze jeden problem. Nigdy nie byłem fanem ich wokalistów. Dlatego wolę ich kompozycje instrumentalne. Również preferuję „Tago Mago”.

    OdpowiedzUsuń
  10. Białystok9/6/25 13:35

    Pozostałe płyty zaś nie wzbudzają emocji, obu nie znam i te odległe lokaty nie zachęciły mnie do ich poznaniia :)
    Alphonse Mouzon mam natomiast na liście życzeń Mint Transplant.

    OdpowiedzUsuń
  11. okechukwu9/6/25 14:45

    Też mam na wishlist Mind Transplant- to świetna płyta. Co do Hoppera jakoś nie składało i nigdy nie słyszałem tej płyty, chociaż jako zagorzały fan powieści Orwella chyba powinienem. Czekamy na kolejne piątki!

    OdpowiedzUsuń
  12. @Białystok

    W 1969 „Ahead Rings Out” Blodwyn Pig mam na 102. miejscu. Gdybyś nie znał, być może również byś się zniechęcił. To tylko subiektywne uszeregowanie. Najważniejsze jest jednak to, że to mocarny rocznik. Nawet w drugiej setce nie brakuje dobrych albumów.

    Wspomniany przez Was „Mind Transplant” to bodaj najbardziej znany solowy album w dorobku Mouzona. Trochę w cieniu są inne. Niektóre niesłusznie. Szczególnie wyróżniłbym „Virtue” (1977). Jego producentem był Joachim Ernst Berendt. Stylistycznie nieodległy od „Mind Transplant”. Osobny temat to płyty, na których pojawił się gościnnie. Jest z czego wybierać! Nie licząc pozycji najbardziej oczywistych, jazdą obowiązkową dla miłośników „elektrycznych” klimatów są następujące albumy:

    - Norman Connors - Dance Of Magic (1972) - jak dla mnie, zdecydowanie najlepszy solowy album artysty
    - Les McCann - Invitation To Openness (1972) - jak wyżej
    - debiutancki album The Eleventh House Larry’ego Coryella - „Introducing The Eleventh House” (1974) - klasyk fusion
    - Joachim Kühn - Hip Elegy (1976) - najlepszy fjużyniasty album niemieckiego pianisty, tylko nieco słabszy jest o dwa lata wcześniejszy „Cinemascope” (tym razem na bębnach gra wszędobylski Gerry Brown).

    OdpowiedzUsuń
  13. Anonimowy9/6/25 21:19

    Białystok

    OdpowiedzUsuń
  14. Anonimowy9/6/25 21:22

    Norman Connors - Dance Of Magic mam ale aż tak bardzo mnie nie porywa.
    Les McCann - Invitation To Openness - rewelacja, zero reedycji.

    Pozostałe kiedyś "przekartkowałem"

    A co do Blodwyn Pig - tam też jest i blues więc znając poglądy autora lokata odpowiednia. Zawsze przy notach sprawdzam profil ich autora (portalu) :)

    OdpowiedzUsuń