Bobby Hutcherson – Head On (1971)


 

 24.04.2023

 

Na swoich dwóch pierwszych albumach solowych Hutcherson w zręczny i wysublimowany sposób łączył jazzowy mainstream z awangardą, budował mosty między jazzem a muzyką współczesną. Na Dialogue" (1965) i Components (1966) eksperymenty z nowoczesnymi harmoniami oraz intrygujące eksploracje sonorystyczne mogą zachwycić nawet najbardziej wybrednych jazzfanów.  Świadectwem zniżki formy były – Happenings (1967), Stick-Up (1968) i Total Eclipse (1969) . Na tle wcześniejszych dokonań były nazbyt ugrzecznione i tradycyjne.

 Na początku lat 70. wibrafonista postanowił zapuścić się w rejony królestwa fusion. Efekty były wprost rewelacyjne. Now (1970), wzbogacony o ciekawe partie wokalne, może przypaść do gustu nie tylko miłośnikom jazzu elektrycznego, ale także rocka progresywnego. W 1971 roku światło dzienne ujrzał Head On, który zasługuje na szczególną uwagę, bowiem jest to album wręcz wybitny. Słuchając go trudno nie odnieść wrażenia, że Hutcherson inspirował się davisowskim Bitches Brew. Trzeba jednak podkreślić z całą mocą – jego wersja fusion jest idiomatyczna. Wibrafonista w twórczy sposób przefiltrował idee autora In A Silent Way. W rezultacie powstał intrygujący melanż różnych stylów - „środkowy” jazz koegzystuje z jego bardziej eksperymentalną odmianą. Zdecydowanie warto posłuchać wersji kompaktowej tego wydawnictwa, ponieważ przynosi blisko 40 minut dodatkowego materiału. Rozbudowane Togo Land i Hey Harold ani na jotę nie odstają poziomem od utworów z oryginalnego wydania winylowego.

Skąd pomysł, że Hutcherson na „Head On” zainspirował się Milesem, skoro 80% materiału skomponował Todd Cochran? Cochran jest autorem większości kompozycji, mało tego, udziela się również jako aranżer. Trudno jednak w jakimkolwiek stopniu umniejszać rolę Hutchersona, który jest liderem tego projektu. Poza tym w jazzie kompozycja jest tylko punktem wyjścia. Muzycy mają ogromny wpływ na formę, podobnie jest w przypadku sfery brzmieniowej i stylistycznej, liczy się również ogólny koncept artystyczny. Słuchając „Head On” odnoszę wrażenie, że Hutcherson, odchodząc od „środkowego” jazzu, szukał nowej formuły grania. Nie znajdziemy na nim powielania pomysłów Davisa, nawiązywania do konkretnych kompozycji z „Bitches Brew”. Aby lepiej to uchwycić dobrze byłoby posłuchać sobie płyt Hutchersona z lat 1965-1969, a następnie „Head On” i zastanowić się, na czym polegają generalne zmiany w jego podejściu do muzyki.

Niektóre pomysły Davisa z „Bitches Brew” mogły być dla Hutchersona inspirujące. Jakie konkretnie? Powiększony aparat wykonawczy, bardziej swobodna forma, co przejawia się choćby w próbach poszukiwania nowej narracji muzycznej. Do tego dochodzi jeszcze rozbudowana sekcja instrumentów perkusyjnych, co w rezultacie sprawia, że czasami powstaje gęsta, polirytmiczna gmatwanina dźwięków. Zaznacza się rosnąca rola „elektryczności”. W instrumentarium pojawia się elektryczny fortepian Fender Rhodes, a więc jeden z istotnych elementów składowych „Nowej Muzyki”. Pojawiają się różne pomysły na łączenie brzmień „akustycznych” i „elektrycznych”. Przede wszystkim wskazałbym - „Many Thousands Gone”, „Hey Harold”, w pewnym stopniu również „Togo Land”. Z drugiej strony, zupełnie inna bajka to „At The Source” i „Jonathan”.  

Na przełomie lat 60. i 70. Davis był niezwykle istotnym punktem odniesienia, szczególnie jeśli chodzi o próby odejścia od formuły mainstreamu i eksperymenty z „elektrycznością”. Wspomniane wyżej rozwiązania mogły być dla Hutchersona inspiracją dla własnych poszukiwań. W jakim stopniu to już dyskusyjna kwestia. Dla mnie jest to przykład twórczego rozwijania idei przez wybitne postacie sceny jazzowej. Do takich zaliczał się Bobby Hutcherson. Dlatego jego wariant muzykowania był idiomatyczny. Nie jest to prosty przypadek twórców z kręgu tzw. rocka neoprogresywnego, którzy kopiowali różne schematy (formalne, brzmieniowe, styl, układ partii solowych…). „Head On” jest częścią znacznie bardziej skomplikowanego i niejednoznacznego procesu. To specyficzny produkt swojej epoki. Bez określonego podglebia estetycznego pewne zmiany nie mogły się dokonać, ewentualnie przybrałyby inną postać. Warto pamiętać, że Miles Davis był ważną częścią tego procesu.

Bobby Hutcherson na niektórych swoich późniejszych płytach próbował jeszcze flirtować z estetyką fusion, jednak zarówno Linger Lane (1975), jak i Waiting (1976) zdecydowanie nie miały już tej siły rażenia. Zabrakło naprawdę intrygujących pomysłów, nie były to już pozycje tak ambitne i twórcze. Inna sprawa, że w tym okresie zauważalny był już proces „zużywania” się gatunku, swoje zrobiła również postępująca komercjalizacja.

 

 Ocena: 9/10

-----------------------------------------------------------------------------------------

 Bobby Hutcherson - Head On (1971)

1. At The Source: Ashes & Rust/Eucalyptus/Obsidian (Todd Cochran) - 8:20
2. Many Thousands Gone (Cochran) - 11:16
3. Mtume (Hutcherson) - 8:24
4. Clockwork Of The Spirits (Cochran) 7:16

Skład:
Bobby Hutcherson - wibrafon, marimba
Todd Cochran - fortepian, aranżer
Oscar Brashear - trąbka, flugelhorn
George Bohanon, Louis Spears - puzon
Willie Ruff - waltornia
Fred Jackson, Jr. - flet piccolo
Harold Land - saksofon tenorowy, flet
Delbert Hill, Charles Owens, Herman Riley, Ernie Watts - instrumenty dęte
William Henderson - elektryczny fortepian
Reggie Johnson, James Leary III - bas
Leon "Ndugu" Chancler, Nesbert "Stix" Hooper, Woody Theus - perkusja
Warren Bryant - kongi, bongosy
Donald Smith - śpiew

 

 

6 komentarzy:

  1. Żadnej zniżki formy przed wydaniem "Now!" nie było. Hutcherson miał tylko wtedy problemy z wydaniem swoich ambitniejszych nagrań, możesz się o tym przekonać słuchając płyt takich jak "Spiral" czy "Medina".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W zdaniu, do którego się odniosłeś, wyraźnie zaznaczyłem o jakie albumy chodzi („Happenings”, „Stick-Up”, „Total Eclipse”). Materiał archiwalny, który ukazał się po latach, to odrębna kwestia. Tutaj zgoda - to bardzo interesujące albumy. Dodałbym jeszcze jeden z tego okresu - „Patterns”.

      Usuń
    2. Źle widać odczytałem twoje intencje, myślałem, że albumy są wymienione jako symptomy jakiegoś kryzysu twórczego.
      Co sądzisz o nagraniach Landa z tamtego okresu? Znasz może późniejsze płyty Cochrana i jego zespół rockowy Automatic Man?

      Usuń
    3. Jeśli chodzi o płyty Harolda Landa z przełomu lat 60. i 70. to najlepiej wspominam „Choma (Burn)”. Album Automatic Man słyszałem tylko raz dziewięć lat temu. Niczym szczególnym mnie nie zachwycił - wtedy oceniłem go sobie 6/10. Lepsze wrażenie robią płyty Bayeté’a z lat 1972-1973 - „Worlds Around The Sun” i „Seeking Other Beauty”.

      Usuń
  2. Warto polecić też zwolennikom tych nagrań album "Choma" Harolda Landa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rewelacyjny album, ale chyba jeszcze bardziej lubię "Now!".

    OdpowiedzUsuń