1973 - Przegląd płyt - mój TOP 100 5/22


 

8.09.2025


81-85


Miejsca 81-85 zostały zdominowane przez płyty jazzowe, ewentualnie okołojazzowe. Każdy album to jednak inne włości tej rozległej krainy. Nie inaczej jest w przypadku szeroko pojętego rocka progresywnego. Nierzadko bywa tak, że miłośnicy Renaissance nie darzą zbytnią sympatią Embryo. I vice versa. 


85. Art Blakey And The Jazz Messengers – Child's Dance


Art Blakey to jeden z gigantów jazzowej perkusji. Jego formacja jest ważną częścią składową bopowej tradycji. Trudno wyobrazić sobie świat muzyczny jazzowego mainstreamu lat 60. bez Art Blakey And The Jazz Messengers. „The Big Beat” (1960), „A Night In Tunisia” (1961), „Mosaic” (1962), „Free For All” (1964), „Indestructible” (1966). Długo by wymieniać... W kolejnej dekadzie krajobraz muzyczny mocno się jednak zmienił. Jazzowi weterani musieli się jakoś adaptować do nowej sytuacji. Był to czas ogromnej ekspansji jazzu elektrycznego. Wybitny perkusista, nie rezygnując ze swojej tożsamości, inkorporował trochę elementów Nowej Muzyki. W rezultacie powstała ciekawa mieszanka tradycji z nowoczesnością. Elementy bopu mieszają się z fusion. Nierzadko brzmi to naprawdę intrygująco. W zestawie znajdziemy tylko cztery kompozycje. Wszystkie trwają ponad siedem minut. Art Blakey bynajmniej nie ma zamiaru iść na zgniłe kompromisy. „Child’s Dance” można polecić zarówno koneserom klasycznego hard bopu, jak i zwolennikom brzmień z lat 70., kiedy to wielu muzyków podłączało swoje instrumenty do prądu.



84. Sam Rivers – Streams


Pozostajemy w jazzowej krainie. Teraz czas na dawkę radykalizmu. Sam Rivers to muzyk bezkompromisowy, toteż, pomimo popularności fusion, bynajmniej nie miał zamiaru zapuszczać się w „elektryczne” rejony. Na „Streams” nadal podąża free jazzową ścieżką. Rivers chętnie nagrywał płyty w bardziej kameralnej obsadzie. Tak jest i w tym przypadku. Lidera, który gra na saksofonach, flecie i fortepianie, wspierają: Cecil McBee (kontrabas) i Norman Connors (perkusja). Być może niektórych z Was zdziwi obecność Connorsa, który w drugiej połowie lat 70. mocno poszedł w stronę komercyjnego grania. W czasie nagrywania „Streams” był jednak jeszcze mocno związany ze spiritual jazzem. Godne uwagi są jego wczesne albumy solowe - „Dance Of Magic” (1972) i „Dark Of Light” (1973). „Streams” zarejestrowano 6 lipca 1973 roku w czasie koncertu w ramach Montreaux Jazz Festival. De facto jest to circa 50-minutowa kompozycja podzielona na kilka segmentów. Album oferuje muzykę niełatwą w odbiorze, jednak warto się z nią zmierzyć. Dla wytrwałych czeka nagroda. Rasowe jazzowe wydawnictwo. Spokojnie można zaliczyć go do najlepszych w dyskografii artysty. Choćby takich, jak: „Fuchsia Swing Song” (1965), „Crystals” (1974) i nade wszystko „Contours” (1967).



83. Renaissance – Ashes Are Burning


Drugi album drugiej inkarnacji bandu. Rozpoczyna najlepsze lata orkiestry, zwieńczone opus magnum „Scheherazade And Other Stories” (1975). Na „Ashes Are Burning” dominują rozbudowane utwory utrzymane w konwencji rocka progresywnego. Mamy tu do czynienia z bardziej przystępną odmianą gatunku, czasami ciążącą w stronę popu („Carpet Of The Sun”) i folku. Znakiem rozpoznawczym formacji był charakterystyczny sopran Annie Haslam. Warto zwrócić uwagę na szeroką skalę jej głosu, sięgającą pięciu oktaw. W obrębie muzyki rockowej to rzadkość. Drugi album studyjny Renaissance jest bardziej dojrzały od debiutu. Wprawdzie „Prologue” (1972) zasługuje na ciepłe słowa, jednak nie wszystko było na nim przekonujące. Nie do końca zwycięsko zakończyły się choćby zmagania z rozbudowaną formą. Kłania się „Rajah Khan”, w którym nie brakowało mielizn. Inaczej jest w przypadku kompozycji tytułowej z „Ashes Are Burning”, która należy do najświetniejszych osiągnięć brytyjskiej orkiestry. Tym razem zabrakło zbędnych wypełniaczy. Praktycznie każdy segment kompozycji jest intrygujący, czarowna jest również atmosfera. Na wyróżnienie zasługuje również wysublimowany „At The Harbour”. W materię kompozycji zręcznie udało się wpleść fragment jednego z najpiękniejszych preludiów Debussy’ego "La Cathedrale Engloutie".



82. Santana – Welcome


Santana kontynuuje eksploracje jazz rockowe. Generalnie, na „Welcome” lepiej prezentują się kompozycje instrumentalne. W tym względzie dobrą egzemplifikacją jest opener „Going Home” i zamykający album coltrane’owski „Welcome”. Utwory „piosenkowe” obniżają poziom wydawnictwa, choć dobrze broni się „Your Is The Light”, w którym zaśpiewała Flora Purim. W latach 1972-1974 była to wszechobowiązująca reguła, bo nie inaczej było na „Caravanserai” i „Borboletta”. Na płycie gościnnie zagrał sam John McLaughlin, z którym w owym czasie Santana intensywnie współpracował (vide wydany w tym samym roku „Love Devotion Surrender ). Na „Welcome” najlepiej wypada właśnie utwór, w którym spotykają się ponownie - instrumentalny „Flame-Sky”. „Welcome” jest różnie odbierany przez fanów gitarzysty. Niektórzy zarzucają mu, że zbyt daleko odszedł od swoich rockowych korzeni. Osobiście nie podzielam tego poglądu. Czyżby ktoś odgórnie zadekretował konieczność trzymania się rockowego idiomu? Wedle mojego przekonania, jest to jeden z najlepszych albumów w jego dorobku. Najwyżej cenię sobie właśnie „Welcome” oraz „Caravanserai” (1972). Latynoski rock Santany średnio do mnie przemawia. Jeśli ktoś lubi jazzujące wcielenie tego artysty, a do tej pory nie poznał jeszcze albumu „Lotus” (1974), to serdecznie polecam. Santana w najlepszym wydaniu! W 1974 roku gitarzysta wraz ze swoją formacją uraczy swoich fanów kolejnym udanym albumem. „Borboletta” jest logiczną kontynuacją wolty, która dokonała się w 1972 roku, aczkolwiek słychać już trochę koncesje na rzecz szerszego grona słuchaczy. Za namową managementu „zdrada” dokonana się na kolejnym albumie - „Amigos” (1976). Tym samym Santana bezboleśnie powróci do bardziej konwencjonalnej muzyki.



81. Embryo Featuring Charlie Mariano – We Keep On



Krautrock jest jednym z tych gatunków, który w naszym kraju w „czasach internetowych” mocno zyskał na znaczeniu. Drzewiej nierzadko był traktowany jako drugorzędny nurt szeroko pojętego rocka progresywnego. Obecnie nie brakuje opinii, że był to najbardziej „progresywny” odłam gatunku. Podkreśla się również fakt, że miał istotny wpływ na powstanie i rozwój innych rockowych nurtów muzycznych. Embryo to chyba mój ulubiony zespół krautrockowy. W tym kontekście nie powinien zatem dziwić fakt, że w niniejszym rankingu pojawi się aż trzykrotnie. Był to wyśmienity rok dla tego bandu. Wszystkie albumy, które ujrzały światło dzienne, były co najmniej dobre, a opus magnum wręcz rewelacyjny. Na ten tajemniczy album trzeba będzie jeszcze poczekać, bowiem w rankingu uplasuje się wysoko. Na „We Keep On” Embryo objawiło się jako trio. No, nie do końca, bowiem jako guest star udziela się znamienity jazzman - Charlie Mariano. Artyści ponownie zaproponowali intrygującą mieszankę różnych stylów. Dźwięki psychodeliczne mieszają się z rockiem progresywnym, jazz rock krzyżuje się z muzyką azjatycką, zazwyczaj dalekowschodnią. W rezultacie powstała osobliwa odmiana ujazzowionego progresu silnie podszytego wpływami etnicznymi. Szkoda, że album nie jest w całości instrumentalny. Partie wokalne nie są najwyższych lotów. Materiał jest trochę niezborny. Sprawia wrażenie, jakby powstawał w pośpiechu. Summa summarum - „We Keep On” jest jednak znaczącym osiągnięciem w dorobku zespołu. Dla miłośników krautrocka jazda obowiązkowa!



2 komentarze:

  1. okechukwu8/9/25 13:20

    Właśnie do "Ashes Are Burning" wracam obecnie najczęściej ze wszystkich płyt Renaissance. Bardzo lubię wokal Haslam, ale te 5 oktaw (które rzeczywiście pojawiają się w źródłach) wydają mi się trochę przesadzone. Jest wprawdzie tak, że głosy o tak dużej skali pojawiają się paradoksalnie częściej w w szeroko pojętej muzyce popularnej (w tym rockowej) niż np. operowej (bo tam jest nacisk na specjalizację), ale na płytach Renaissance aż tak dużej skali nie słyszę. Tym bardziej, że Annie śpiewa zawsze niezwykle czysto i w precyzyjnie (w zasadzie klasycznie) a to utrudnia poszerzenie rejestrów o dźwięki, które można wydobyć mniej czysto, czy to za pomocą vibrata czy śpiewu gardłowego itd.

    OdpowiedzUsuń
  2. „Właśnie do "Ashes Are Burning" wracam obecnie najczęściej ze wszystkich płyt Renaissance.”

    W moim rankingu płyt Renaissance „Ashes Are Burning” jest na drugim miejscu. Pierwsze „od zawsze” zajmuje „Scheherazade And Other Stories”. Rzecz jasna, głównie za sprawą „Song Of Scheherazade”.


    „Bardzo lubię wokal Haslam, ale te 5 oktaw (które rzeczywiście pojawiają się w źródłach) wydają mi się trochę przesadzone.”

    Sprawa na pewno jest niejednoznaczna. Na przestrzeni lat spotkałem się z różnymi wersjami. Pięć oktaw to wariant „optymistyczny”. Inne źródło podaje na przykład zakres od E3 do G6, czyli 3 oktawy + 3 półtony. Nie wiem, czy kiedykolwiek jakiś spec w zakresie tematu badał dogłębnie rejestr jej głosu. W muzyce rockowej to śliski temat, bo fachowców jest niewielu. Niejednokrotnie miałem wątpliwości, gdy czytałem informacje na ten temat w przypadku innych wokalistów. Kiedyś zaskoczyła mnie informacja, jakoby Robert Wyatt dysponował skalą od 5 do sześciu oktaw. Mówiła o tym choćby Björk w jednym z wywiadów.

    OdpowiedzUsuń