8.05.2025
96-100
No to zaczynamy! Na początku dość odległe lokaty. Część z Was może zatem pomyśleć, że nie są jeszcze godne uwagi. Jest dokładnie odwrotnie. W tym roczniku konkurencja jest naprawdę bardzo duża. Dla przykładu - wszystkie pozycje z miejsc 96-100 mają u mnie mocne 7/10.
100. Gryphon - Gryphon
Eponimiczny debiut był zapowiedzią ciekawej podróży muzycznej. Koncept Gryphon polegał na tym, że nawiązania do muzyki z epoki średniowiecza, w przeciwieństwie do innych grup folkowych, miały być znacznie bardziej zaawansowane. Nie chodziło zatem tylko o luźną stylizację, ale pełniejszą integrację idiomu folk-rockowego z muzyką wieków średnich. Artyści nie tylko wykorzystują instrumenty z odległych epok, ale także sięgają po kompozycje twórców anonimowych, tradycyjne melodie, które przetrwały do naszych czasów. Mediewalny koloryt ewokują instrumenty (np. flet, krummhorn, stary typ organów). Szkoda, że Gryphon nie próbował dalej intensywnie eksplorować tych rejonów. Zespołów folk-rockowych było wówczas sporo, jednak Gryphon wypracował sobie osobną stylistykę.
Świetnym wprowadzeniem do muzyki zespołu jest „Kemp’s Jig”. Pojawiają się w nim proste, chwytliwe melodie grane na flecie i krummhornie. Klimat odległej przeszłości przywołuje również brzmienie organów. Elementy „starodawnej” instrumentacji są normą, a nie rzadkim urozmaiceniem. Dobrym przykładem jest „Sir Gavin Grimbold”, w którym możemy usłyszeć stare dęciaki. Ciekawym dodatkiem są przestrzenne perkusjonalia. Jednym z jaśniejszych punktów płyty jest urokliwa ballada „The Unquiet Grave”, mocno zanurzona w muzyce dawnej. Z perspektywy czasu, debiutancki album zespołu oceniłbym najwyżej. Muzyka brzmi świeżo, jest bezpretensjonalna. Dzięki specyficznej instrumentacji muzykom udało się wyczarować mediewalną atmosferę, która bardzo mi odpowiada. Rzecz jasna, nie jest to dzieło bez wad. Sfera wykonawcza i kompozytorska nie jest może najwyższych lotów, jednak jest to zrównoważone świeżością propozycji muzycznych oraz osobliwym klimatem.
99. Kohsuke Mine Quintet – Daguri
Trzeci album saksofonisty. Poprzedni, choć całkiem niezły, był jednak pewnym rozczarowaniem po wielce zachęcającym debiucie. Na „Daguri” Kohsuke Mine wraca do dobrej formy. Album różni się nieco od swoich poprzedników. Tym razem Japończyk zaproponował jazz modalny, kontynuując tradycje jazzu nowoczesnego z lat 60-tych. Jest to wprawdzie typowy mainstream, jednak bez „muzealnego” nalotu. Płyta zaczyna się od wybornego „Thirsty”. To niezwykle dynamiczny utwór z ciekawymi partiami solowymi poszczególnych instrumentalistów. Moim zdaniem, najciekawsza kompozycja na płycie, choć pozostałym także nic nie brakuje. Ciekawe, że w okresie apogeum popularności fusion Kohsuke Mine zwrócił się zdecydowanie w stronę mainstreamu. Trzeba przyznać, że albumy, które wtedy nagrywał, były na bardzo przyzwoitym poziomie. Do eksplorowania rejonów bliskich fusion powróci dopiero w 1975 roku. Biorąc pod uwagę tylko jego „akustyczne” płyty, właśnie „Daguri” oceniłbym najwyżej.
98. Stardrive – Intergalactic Trot
Stardrive to projekt Roberta Masona, wielkiego fascynata elektroniki, obdarzonego niemałymi zdolnościami technicznymi. Dzięki nim skonstruował własną odmianę syntezatora polifonicznego, stając się tym samym jednym z pierwszych muzyków, grających na unowocześnionym instrumencie. Innym prekursorem w tej dziedzinie był Keith Emerson. W tym samym roku jego polifoniczny Moog Apollo pojawia się w kilku utworach na „Brain Salad Surgery”. Muzyka Stardrive to ekstrakt kilku stylów muzycznych. Głównym spoiwem jest elektronika, gdyż to właśnie brzmienie syntezatorów jest zdecydowanie najważniejszym elementem fakturalnym kompozycji. Inne istotne elementy układanki to jazz-rock, jazz-funk i rock progresywny. Warto wspomnieć o kilku artystach, którzy wspomogli Masona w tym projekcie. Byli to głównie jazzmani: słynny saksofonista Michael Brecker, perkusista Bruce Ditmas oraz wszędobylski pałker Steve Gadd. Na „Intergalactic Trot” nie brakuje wirtuozerskich popisów instrumentalnych, w których celuje szczególnie lider. Wyróżniają się najdłuższe kompozycje na płycie: tytułowa oraz „Stardrive”. Najsłabszym ogniwem jest sztampowo potraktowany cover The Beatles „Strawberry Fields Forever”.
97. Ahmad Jamal – Ahmad Jamal '73
Kolejny przypadek, gdy muzyk jazzowy starszej generacji stara się zaadaptować do nowej sytuacji. Ahmad Jamal odchodzi od bardziej mainstreamowych klimatów i wtapia się w bardziej popularny nurt jazzu. Inkorporuje niektóre rozwiązania typowe dla fusion, pojawia się również funk. Dodaje nawet partie wokalne, co dla ortodoksyjnych fanów jazzu może być dość kontrowersyjne. Przede wszystkim jednak „elektryzuje” instrumentarium. Trzeba przyznać, że wychodzi mu to niezgorzej. Bardzo podoba mi się sound jego elektrycznego fortepianu. Jamal z dużą inwencją wykorzystuje echoplex, dzięki czemu udaje mu się wykreować przestrzenne, odrealnione brzmienie. Dobrym przykładem niech będzie opener „The World Is A Ghetto”. Pozostałe kompozycje prezentują nieco niższy poziom, jednak słucha się ich z przyjemnością.
96. Eero Koivistoinen Music Society – Wahoo!
Przenosimy się do Finlandii. Oto jak kraj Sibeliusa zareagował na eksplozję jazz rocka w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej. Jak dla mnie, jest to najlepszy album w dorobku Koivistoinena, jednocześnie absolutny top fińskiego jazz rocka. W tym przypadku nie jest to jego pozycja solowa, ale projekt firmowany nazwą Eero Koivistoinen Music Society. Jeśli przypadnie Wam do gustu, warto przeorać jego płyty nagrane w latach 1970-1977. Jak można określić ich profil stylistyczny? Najkrócej rzecz ujmując - energetyczny jazz rock, czasami grawitujący w stronę stylu Nucleus.
Widzę, że zupełnie inne albumy niż na analogicznej liście na RYM. Ale to dobrze, bo jest szansa, że Can będzie wyżej :)
OdpowiedzUsuńJa zamieszczone tam swoje TOP 500 All the Time postanowiłem non stop aktualizować.
Widać, że to lista rasowego dinozaura. Super zestawienie. Z lekka przeraziło mnie tylko to AC piorun DC na pierwszych miejscach. Rychło okazało się jednak, że lista jest alfabetyczna. Ciekawe na którym miejscu byłaby świnia ze słuchawkami na uszach? Jeśli chodzi o Can, to nie licz na wiele :)
OdpowiedzUsuńZawsze na pierwszym jak Jagiellonia :)
UsuńTen Can to dla mnie absolutny top rocznika i płyt z RFN.
A moja lista mniej więcej odzwierciedla moją kolekcję LP plus brakujące pozycje. Część pozycji też na pewno jeszcze zniknie kosztem innych. Te AC/DC istotnie może przerażać fana Refugee, EL&P, Berlin School i free jazzu...
Jaga zasłużyła na miejsce na pudle. Poza tym szacun za występy w europejskich pucharach. 16 maja całe piłkarskie Opole będzie Wam kibicować :)
OdpowiedzUsuńDzięki. A we Wrocławiu to już temat zamknięty. Wizyta w Opolu nieunikniona.
UsuńŚwietny rocznik i fajne recenzje - z tym że jeśli będą się ukazywać w blokach po 5 płyt, to finałowej dziesiątki doczekamy się chyba nie prędzej niż za rok.
OdpowiedzUsuńA gdzie nam się śpieszy? :) Te recenzje z bloga teraz są teleportowane na RYM.
OdpowiedzUsuń„Astralna Odyseja Muzyczna” jest przeciwieństwem współczesnego świata. Nigdzie mi się nie śpieszy :) W końcu i tak omawiam płyty, które mają już ponad pół wieku. Poza tym miejsca w rankingu to drugorzędna rzecz. Najważniejsze są informacje na temat płyt. Szczególnie tych mniej znanych, bo recenzje albumów powszechnie wielbionych tuzów niewiele wnoszą. Nie chcę też, aby rok 1973 nadmiernie zdominował treści bloga.
OdpowiedzUsuń„Te recenzje z bloga teraz są teleportowane na RYM”.
Część przeniosłem ostatnio na RYM, ponieważ na blogu mam problemy techniczne. Od półtora roku strony nie są indeksowane.