Shunzo Ohno - przegląd najciekawszych płyt

 



4.04.2025


Shunzo Ohno jest w naszym kraju praktycznie anonimowym artystą. Tymczasem w Kraju Kwitnącej Wiśni był znaczącą postacią na jazzowej scenie. W swoim dorobku ma blisko dwadzieścia autorskich albumów.

W Europie i Stanach Zjednoczonych zapewne bardziej kojarzony jest jako muzyk grający na płytach znanych wykonawców. Japoński trębacz współpracował z wieloma gigantami jazzu, by wymienić tylko takie postacie, jak: Herbie Hancock, Wayne Shorter, Larry Coryell, Gil Evans, Art Blakey. Muzyka Ohno zmieniała się na przestrzeni lat. W istocie była odzwierciedleniem szerszego procesu zmian. Wedle mojego przekonania, jego czas świetności przypadł na lata 1972-1976. To właśnie wtedy powstały jego najlepsze płyty. Wybór jednej jest trudny, dlatego postanowiłem przedstawić trzy minirecnzje reprezentatywnych pozycji.



Shunzo Ohno Quartet – Falter Out (1972) 

Debiutancki album trębacza, który zaczyna z wysokiego C. Już opener „Alfa” zwiastuje, że na „Falter Out” będą działy się ciekawe rzeczy. Słychać, że Ohno nasłuchał się płyt Milesa Davisa z przełomu lat 60-tych i 70-tych, nie jest mu obcy spiritual jazz, pobrzmiewają także echa debiutu Mwandishi. Skojarzenia z Hancockiem budzi również kompozycja tytułowa. Pojawia się w niej melodia grana przez trębacza i pianistę, która przywodzi skojarzenia z głównym tematem melodycznym „Maiden Voyage”. Ciężar partii solowych wzięli na siebie lider i pianista Mikio Masuda. Jako że kompozycje na płycie są długie, ich popisy solowe nie należą do najkrótszych. Bynajmniej nie jest to żadną wadą, ponieważ są zazwyczaj bardzo interesujące. „Falter Out” jest przykładem bezkompromisowego fusion zespolonego z elementami nowoczesnego mainstreamu. Od czasu do czasu w trakcie improwizacji muzycy zapuszczają się w rejony free. Bardzo obiecujący debiut.



Shunzo Ohno – Something Coming (1975) 

Po kilku latach Ohno wchodzi do studia i nagrywa nowy album, gromadząc w studiu mocną ekipę. Pojawiają się dwaj współpracownicy Milesa Davisa – klawiszowiec Cedric Lawson i gitarzysta Reggie Lucas. Warto wymienić również znakomitego drummera Roya Haynesa oraz jednego z najwybitniejszych japońskich muzyków jazzowych, Masabumi Kikuchiego. Na „Something Coming” znajdziemy intrygujący ekstrakt space-fusion i funk/jazzu. W obrębie swojego idiomu jest to reprezentatywna pozycja. Gra Ohno na trąbce, zarówno w partiach lirycznych, jak i bardziej ekspresyjnych, niedwuznacznie kojarzy się z Milesem Davisem. Słychać to dobrze choćby w ponad czternastominutowym utworze tytułowym, w którym trębacz serwuje nam wyborne solówki. Uwagę przykuwa również gra Lawsona na syntezatorze, kreującego kosmiczne pejzaże. Dzieje się naprawdę dużo. Mnogość pomysłów, transowy charakter – wszystko to sprawia, że czas w trakcie słuchania utworu mija niepostrzeżenie. Na „Something Coming” słychać również tropy hancockowskie z okresu „Head Hunters” (1973). Zamykający album „But It's Not So” to esencja kosmicznego jazzu. Wyśmienita płyta.


Shunzo Ohno – Bubbles (1976) 

Ohno stopniowo upraszczał swoją muzykę. Świadectwem tego procesu jest między innymi „Bubbles”. Tym razem trębacz zaproponował mieszankę fusion i funku. Utwory są melodyjne, słucha się ich z przyjemnością, aczkolwiek nie jest to już muzyka o tak dużej sile wyrazu, jak jego wcześniejsze dokonania. Zwolennicy bardziej zakręconego fusion mogą czuć lekki niedosyt. W przypadku miłośników lżejszych odmian gatunku może być wręcz odwrotnie. Na „Bubbles” sporo jest klawiszowania (ARP,Mini Moog, organy, Fender Rhodes). Szczególnie przyjemnie słucha się syntezatorowej zawiesiny w utworze tytułowym, podzielonym na dwie części, spajającym klamrą wydawnictwo. W kategorii „lekki fusion” płyta jest godna polecenia. Jeśli nie będziemy wymagać od artysty zakręconych eksploracji dźwiękowych i nastawimy się na słuchanie przyjemnej muzyki, wówczas jej odbiór powinien być pozytywnym przeżyciem.

 

„Bubbles” to ostatni album trębacza nagrany w latach 70-tych, o którym warto napisać coś więcej. Później dopadła go niestety zadyszka. O kryzysie twórczym świadczył zarówno „Quarter Moon” (1979), jak i „Antares” (1980). Zanadto zbliżył się na nich do ugrzecznionego, sztampowego pop-jazzu, podszytego mocno funkiem 





1 komentarz:

  1. Zgadzam się z recenzjami tych trzech płyt. Mam dokładnie takie samo zdanie. To bardzo dobre płyty. Jednak Quarter Moon również cenię. Ugrzeczniony jazz, ale wciąż dobry.

    OdpowiedzUsuń