26.10.2024
Nie da się ukryć, że tym razem podpadnę miłośnikom Pink Floyd. Przynajmniej części, bo przecież nie wszyscy uważają „Atom Heart Mother” za arcydzieło. Po latach warto spojrzeć na ten utwór z szerszej perspektywy i zastanowić się, czy koncept całości był dobrze przemyślany.
Nieodżałowany Andrzej Chłopecki w swoim eseju poświęconym twórczości Zbigniewa Preisnera „Masy snobują się na bycie elitą”, skonstatował, iż jego muzyka to swoisty ersatz muzyki współczesnej. W pewnym sensie podobnie miało być w przypadku rocka progresywnego, który jest bardziej wyrafinowaną odmianą rock’n’rolla. Jego przeciwnicy, szczególnie populistyczny nurt krytyki, nieraz wytykali jego eksponentom skłonności do strojenia się w artystyczne piórka. Czy były zasadne? Sprawa bynajmniej nie jest oczywista. Różnie to bywało. Najlepiej każdy przypadek rozpatrywać indywidualnie. „Populiści” są mało wiarygodni w tym temacie. Z kilku względów. Nawet nie udają, że silą się na jakikolwiek obiektywizm. Zazwyczaj nie lubią rocka progresywnego. Do niektórych wykonawców mają wręcz nienawistny stosunek. Tymczasem w tego typu przypadku zbawienny jest dystans. „Populiści” nierzadko atakowali z pozycji „ideologicznych”, formułowali sądy w apodyktyczny sposób (np. Christgau, Bangs). Z pewnością nie sprzyja to merytorycznej dyskusji. Nie oznacza to jednak, że nie mamy rozważyć ich opinii i sądów.
W niniejszym tekście odniosę się tylko do tytułowej suity, która w całości wypełniła całą pierwsza stronę wydania winylowego. To w końcu najbardziej reprezentatywna część albumu. Często, gdy jej słucham, przypominają mi się słowa Tomasza Beksińskiego. Jak wiadomo Tomek wychwalał ją pod niebiosa. W jego audycji usłyszałem ten album po raz pierwszy. Dokładnie było to w 1987 roku, gdy w radiowej „Dwójce” prezentował dyskografię Pink Floyd. Beksiński, z typową dla siebie egzaltacją, powiedział wtedy, że jest to jego ulubiona płyta, natomiast utwór tytułowy to najwybitniejsze dzieło wszech czasów. Taką opinię powtórzył później jeszcze kilka razy w swoich audycjach.
Mój stosunek do „Atom Heart Mother” jest dość ambiwalentny. Oczywiście, wiele zależy od tego, z jakiej perspektywy będziemy go oceniać. Tym razem spróbujmy z nieco szerszej, nie ograniczając się tylko do rockowych opłotków. Na zasadzie luźnych skojarzeń kompozycja wykazuje pewne podobieństwa do „Symfonii psalmów” Igora Strawińskiego. Podobnie jak wielki rosyjski twórca, Floydzi zbliżyli się w niektórych swoich rozwiązaniach do wzorców neoklasycyzmu. Analogie przywodzi także podobny aparat wykonawczy (orkiestra plus chór). Do czego sprowadza się podstawowy problem? Słuchając tego utworu mam zawsze poważne wątpliwości, czy zespół nie przeliczył się ze swoimi możliwościami.
Problemów jest przynajmniej kilka. Żaden z muzyków Pink Floyd nie posiadał klasycznego wykształcenia, co mogłoby, po części, być pomocne. Tylko Richard Wright uczęszczał przez pewien czas do prywatnej szkoły muzycznej. Brakowało w zespole osoby w rodzaju Keitha Emersona, która nie tylko miałaby niezbędne podstawy z edukacji muzycznej, ale także potrafiłaby zapisać cały skomplikowany utwór w formie partytury i dokonać instrumentacji kompozycji. To bardzo ważna kwestia. Rozbudowana forma z ogromnym aparatem wykonawczym (orkiestra, chór) wymaga niemałych umiejętności kompozytorskich. Wiadomo, że zespół miał z tym problem, dlatego poprosił o pomoc człowieka ze świata muzyki poważnej. Już to daje do myślenia, czy aby muzycy ogarniali do końca to, na co się porwali. Operując klasyczną formą i środkami wyrazu typowymi dla tzw. muzyki poważnej sami wystawili się na niechybne porównania.
Kiedyś zrobiłem sobie mały eksperyment. Najpierw wysłuchałem „Atom Heart Mother”, a następnie „Symfonii psalmów” Strawińskiego. Różnica w wielu aspektach muzycznego przekazu była na tyle dojmująca, że wątpliwości tylko się pogłębiły. Wystarczy porównać różne elementy składowe: narrację, operowanie formą, zróżnicowanie motywiczne, tekstury rytmiczne, język harmoniczny, bogactwo środków kompozytorskich. Generalnie rzecz biorąc - porównanie utworów nie jest dla brytyjskiego zespołu powodem do dumy. „Atom Heart Mother” na tle dzieła Strawińskiego razi siermiężnością. Gdy słucham go po latach, owszem, robi wrażenie, ale tylko jak na standardy rocka. W szerszym kontekście niczym szczególnym się nie wyróżnia. Z czasem można było dowiedzieć się więcej o kulisach pracy nad utworem. Dzięki temu wiemy, że niemałe problemy z orkiestracją miał Ron Geesin. Świadczą o tym choćby błędy w partyturze, które popełnił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz