4.11.2024
Niektórzy słuchacze uwielbiają nagrania rockowych bandów z orkiestrami symfonicznymi. Inni podchodzą do tego typu praktyk z nieufnością, czasami reaguje wręcz alergicznie. „Atom Heart Mother” raczej nie pogodzi antagonistycznych obozów.
Mankamentem „Atom Heart Mother” jest dość archaiczny język muzyczny. Rzecz jasna, w kontekście ówczesnej muzyki współczesnej. W latach 60. Pink Floyd był częścią rockowej awangardy. Artyści tworzyli nowe wartości, byli prekursorami różnych tendencji. Aby nie być gołosłownym. Eksperymentowali z elektroniką. Ich śmiałe eksploracje miały fundamentalny wpływ na niektóre eksperymentalne odłamy krautrocka (np. kosmische musik). Niektóre poczynania inspirowały przedstawicieli przeróżnych odmian rocka progresywnego. Ważnym aspektem było choćby wprowadzanie na szeroką skalę elementów muzyki konkretnej. Ciekawym wątkiem jest szeroko pojęty sound. Poszerzenie palety sonorystycznej kompozycji osiągnięto dzięki niekonwencjonalnym formom artykulacji i obróbki instrumentów. Kłaniają się niekonwencjonalne eksploracje Gilmoura ze strunami, które były gotowane w wodzie, dzięki czemu muzyk uzyskiwał nietypowe brzmienie swojego instrumentu.
Hipernowoczesny zespół, jak na standardy rocka, postanowił stworzyć coś, co miało być swoistą hybrydą muzyki rockowej i poważnej. Paradoks polega jednak na tym, że „Atom Heart Mother” w kontekście muzyki poważnej jest dziełem archaicznym. Wskazałbym dwa tropy estetyczne. Pierwszy odwołuje się do tradycji neoromantyzmu. W sferze formalnej, po części, do koncepcji poematu symfonicznego. Do tego wątku świetnie pasują również charakterystyczne środki wyrazu (m.in. specyficzny patos, celebra). Drugi trop w prostej linii prowadzi do neoklasycyzmu. Warto pamiętać o tym, że neoklasycyzm rozwijał się w latach 20., 30. i 40. XX wieku. W oczach „postępowców” był synonimem regresywnych tendencji. Gdyby w 1970 roku w świecie muzyki „poważnej” kompozytor X operował choćby zbliżonym językiem, niechybnie byłby uznany za ultrakonserwatystę. Znowu mamy zatem do czynienia z symptomatycznym zjawiskiem. To, co na gruncie rocka jest progresywne, ba!, czasami wręcz nowatorskie, w obrębie muzyki „poważnej” jest zachowawcze lub epigońskie. Problem nie polega tylko na tym, że zazwyczaj rockmani nie mają muzykologicznego backgroundu. Istotny jest również „maksymalistyczny” wariant kreacji. Dlatego nie potrafią generować autentycznie nowych idei muzycznych. Nader często jest realizowany scenariusz, który polega na tym, że przetwarzane są koncepcje, które już wcześniej powstały.
„Atom Heart Mother” zdaje się wpisywać w znamienny syndrom w obrębie rocka progresywnego (szczególnie symfonicznego). Jego wyróżnikiem jest kompleks wobec tzw. muzyki poważnej. Nie jestem w żadnym wypadku przeciwnikiem melanżu rocka z muzyką klasyczną. Wręcz przeciwnie! Uważam, że dzięki takim eksperymentom muzyka rockowa dużo zyskała. W tym przypadku w grę wchodzi jednak kwestia umiejętnego doboru środków, odpowiednich proporcji i nie mierzenia sił na zamiary. Dlatego, wedle mojego przekonania, w obrębie rozbudowanej formy większym osiągnięciem Pink Floyd jest suita „Echoes”. Niniejszy utwór nie razi przesadnym eklektyzmem i, nade wszystko, jest stworzony na miarę możliwości zespołu. Poza tym uważam, że w przypadku „Echoes” zespół potrafił lepiej wyeksponować swoje mocne strony, jednocześnie umiejętnie tuszując różne słabości warsztatowe. „Atom Heart Mother” to jednak żaden problem, bo co począć z takimi dziełami, jak opera „Ca Ira” Rogera Watersa czy też „Paul McCartney's Liverpool Oratorio”? Problemy, które zasygnalizowałem w kontekście „Atom Heart Mother”, w przypadku tych dwóch kompozycji powracają w zwielokrotnionym nasileniu.
Na koniec coś pozytywnego, bo przecież, pomimo różnych mankamentów, jest to całkiem udana kompozycja. Jeżeli ktoś chciałby wcielić się w rolę adwokata „Atom Heart Mother”, podając przykłady The Moody Blues („Days Of Future Passed”) i Deep Purple („Concerto For Group And Orchestra”), to jest to bardzo dobra linia obrony. W przypadku The Moody Blues trzeba wziąć namiar na to, że był to jednak innowatorski koncept. Przynajmniej w dwojakim sensie. Po pierwsze, godna uwagi jest nowatorska próba scalenia w jedną całość bandu rockowego i orkiestry. Po wtóre, był to jeden z pierwszych w historii rocka koncept albumów. Rzecz jasna, ma swoje wady. Nie jest to muzyka zbyt wyrafinowana, czasami nieco naiwna, poza tym orkiestra brzmi strasznie staroświecko. W przypadku Deep Purple ocena musi być bardziej surowa, bo jednak w 1969 roku próby łączenia klasyki z rockiem nie były już czymś nowym. Słuchając tej płyty mam nieodparte wrażenie, jakby ktoś chciał połączyć wodę z olejem. „Atom Heart Mother” na tle powyższych przykładów jest pozycją bardziej dojrzałą i nowoczesną. Znowu wiele zależy zatem od kontekstu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz