Genesis - Duke (1980). Czas transformacji 2/3


 

1.09.2024

 

Jeszcze raz pochylmy się nad „Księciem”. Szukamy słabych i mocnych stron tego wydawnictwa, jednocześnie oddzielamy „stare” od „nowego”. Warto pokusić się również o ogólne wnioski - choćby z tego względu, że jest to jeden z tych albumów, które nie jest łatwo globalnie ocenić.

„Duke” był albumem bardzo długim, jak na ówczesne standardy - trwał około 55 minut. Warto to podkreślić, ponieważ nie uświadczymy na nim ewidentnych wypełniaczy. Mało tego, nie weszło na niego kilka bardzo dobrych utworów ze sztokholmskiej sesji nagraniowej. To kolejny dowód na to, że w tym czasie o kryzysie twórczym nie było jeszcze mowy. Skoro nawiązałem już do odrzutów z sesji, to warto naświetlić problem, który niejednokrotnie miał miejsce. Kontrowersje budzi selekcja materiału. Na zbrodnię zakrawa fakt, iż zabrakło miejsca dla przepięknej kompozycji Banksa ,,Evidence Of Autumn”. „Open Door”, Rutherforda to również bardzo urokliwa ballada. Obydwie nie zasłużyły na to, aby wylądować na stronach B singli.

Błędy repertuarowe rzutowały niestety na ogólny obraz całości. Można było pozbyć się kilku „sęków” i wydatnie podnieść poziom zamieszczonego na płycie materiału. Zawsze mocno „gryzły” mnie w uszy takie „perełki”, jak ,,Turn It On Again” i ,,Misunderstanding”, choć rozumiem zamysł artystów. Miały to być komercyjne lokomotywy płyty. I faktycznie tak się stało. Myślę, że bez tych przebojów singlowych byłby to bardziej spójny album. W tamtych czasach priorytety zespołu ulegały jednak zmianom, dlatego komercyjne stawały się nadrzędne. Obiektywnie rzecz biorąc wspomniane utwory nie są raczej przejawem impotencji twórczej. Po prostu, it’s not my cup of tea. Obydwa są tylko świadectwem tego, że grupa w coraz większym stopniu zaczęła koncentrować się na pisaniu chwytliwych kawałków, które mogłyby szturmować z powodzeniem listy przebojów. Trio z wolna zapominało o fanach z czasów progresywnej świetności, którzy byli zainteresowani bardziej wysublimowaną muzyką, zorientowaną na albumy. Dobitnym potwierdzeniem tego trendu będzie „Abacab” (1981). Kolejne płyty nagrane w latach 80. ugruntowały ten stan rzeczy.

„Duke” kontynuował soft rockową/pop-rockową linię z domieszką progresu. W warstwie stylistycznej nie przyniósł radykalnej wolty. Był zatem albumem z okresu transformacji, a nie rewolucji. Z bardziej wyrazistymi przeobrażeniami mielibyśmy do czynienia wtedy, gdyby materiał zdominowały takie utwory, jak „Misunderstanding” i „Turn It On Again”. Na „Duke” Genesis nie zapomniał o swoich korzeniach. Dowodnie świadczą o tym - długie intro w „Behind The Lines”, „Alone Tonight”, „Duke’s Travels”/„Duke’s End”, „Cul-De-Sac”. Szczególnie trzy ostatnie mocno podkreślają progresywną tożsamość orkiestry. Warto także pamiętać o roli ówczesnego nadwornego producenta zespołu, Davida Hentschela, odpowiedzialnego w dużym stopniu za wysublimowane brzmienie na płytach nagranych w drugiej połowie lat 70. („A Trick Of The Tail”, „Wind & Wuthering”). „Duke” był ostatnim albumem zrealizowanym z Hentschelem. Między innymi dlatego „Abacab” był tak odmienny od swoich poprzedników.

„Duke” jest świadectwem tego, że z wolna zaczyna zmieniać się gradacja ważności poszczególnych członków zespołu. W coraz większym stopniu zaznacza swoją obecność Phil Collins, któremu udaje się przemycać do muzyki Genesis trochę elementów wcześniej nieobecnych. Jego wkład kompozytorski również był nieco większy niż na „…and then there were three…”. Ciekawy jest fakt, że zarówno dla Banksa, jak i Rutherforda to właśnie „Duke” jest jednym z najlepszych wydawnictw w dorobku Genesis. Budzi to moje zdziwienie choćby dlatego, że jednocześnie jednym tchem wymieniają „…and then there were three..”, jako jeden z najsłabszych. Moim zdaniem, nie ma jakiejś istotnej różnicy jakościowej między nimi, choć przychylam się do opinii, że to jednak „Księciu” należy się palma pierwszeństwa. 

„Duke” jest świadectwem poszukiwań nowych środków wyrazu, próbą budowania nowej tożsamości stylistycznej. Artyści zmieniając swoje oblicze, wyraźnie pamiętali jeszcze o istotnych komponentach stylu, który Genesis wypracował sobie na przestrzeni lat. Koncept sprowadzał się zatem do tego, aby w bezkolizyjny sposób połączyć pierwiastki „progresywne” z pop-rockowymi. Podobną formułę słychać także na płycie Yes „Drama”, wydanej w tym samym roku. Ewolucyjny wariant wydaje się naturalną drogą rozwoju. Po sukcesie komercyjnym „...and then there were three...” wydawało się czymś oczywistym, że grupa nie powróci już do progresywnej krainy, bo wiązało się to z różnymi niebezpieczeństwami. Muzycy nie chcieli i chyba nie byli również przygotowani na radykalną woltę stylistyczną. Dopiero nowe impulsy z lat 1980-1981 sprawiły, że postanowili w bardziej wyrazisty sposób odciąć się od swojej przeszłości.

Jak zatem wypadałoby ocenić po latach „Księcia”? Myślę, że jest to udane wydawnictwo. Ma swoje niezaprzeczalne zalety. Broni się kilkoma bardzo dobrymi kompozycjami. Jest świadectwem wszechstronności muzyków, otwarcia na nowe trendy. Artyści nie dali się zepchnąć do progresywnego getta, które z czasem, siłą rzeczy, stałoby się przybytkiem muzycznego regresu. Możemy im oczywiście wyrzucać koniunkturalizm i konformizm. Wymawiać, że de facto wybrali najłatwiejszą drogę i wdzięczyli się do masowego słuchacza, zapominając o wiernych fanach z okresu „Selling England By The Pound” i „Wind & Wuthering”. „Duke” broni się przede wszystkim tym, że w swojej konwencji jest pozycją wręcz znakomitą. Świat muzyczny bardzo potrzebuje pop rocka na wysokim poziomie. Dla niektórych może wszak być pierwszym krokiem w kierunku rzeczy bardziej wyrafinowanych. W tym ujęciu taka muzyka może posiadać niemałe walory edukacyjne. W tym miejscu piszę o tym opierając się na własnych doświadczeniach. Sam w wieku 13 lat zaczynałem słuchać na poważnie muzyki właśnie od Genesis. Wtedy był to ich eponimiczny album nagrany w 1983 roku. Trudno jest zaczynać od King Crimson, Zappy czy Soft Machine.

 

      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz