Genesis - Duke (1980). Czas transformacji 1/3


 

 26.08.2024

 

Na temat Genesis nie da się pisać krótko, dlatego bardzo obszerny tekst podzieliłem na trzy części. „Książę” to jeden z tych albumów, na którym smakowite kąski znajdą zarówno zwolennicy rocka progresywnego, jak i pop rocka. Rzecz jasna, w grę wchodzi również wariant negatywny. Muszę przyznać, że długo miałem z nim problem. Po wielu latach okres adaptacyjny dobiegł końca i wreszcie mogę powiedzieć, że udało nam się zaprzyjaźnić. No, może nie do końca...

Przystępując do nagrania swojego dziesiątego albumu studyjnego muzycy byli w zdecydowanie lepszym położeniu niż w okresie „…and then there were three..” (1978). Nie towarzyszyły im już obawy, jak poradzą sobie w składzie trzyosobowym po tym, jak Steve Hackett zrejterował z pokładu. Gdy pod koniec 1979 roku  muzycy wchodzili do sztokholmskiego „Polar Studios” mniejszym problemem była już punk rockowa rewolta, której eksponenci chcieli posłać na muzyczną emeryturę progresywnych dinozaurów. Okazało się, że „trzech muszkieterów rocka” świetnie poradziło sobie w nowej sytuacji. Biorąc pod uwagę względy komercyjne byli ewidentnie na „ścieżce wzrostu”.  „…and then there were three..” (1978) okazał się bestsellerem. Sprzedawał się znakomicie po obu stronach Atlantyku. Sytuacja finansowa zespołu wydatnie się poprawiła, tymczasem jeszcze w połowie lat 70. była nie do pozazdroszczenia. Grono fanów w szybkim tempie poszerzało się nie tylko w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, ale także na innych kontynentach. 

Genesis odchodził od bardziej wyszukanych form muzycznych i wysublimowanych treści. Banks i spółka postanowili zbliżyć się do pop-rockowego mainstreamu, co natychmiast przyniosło im wymierne profity. Wielu ortodoksyjnych fanów rocka progresywnego zarzucało im zdradę ideałów i komercjalizację. Trudno jednak nie zauważyć, że zespołowi udało się bardzo umiejętnie wpisać w pop-rockowy idiom. Jakie czynniki były decydujące? Przede wszystkim zwróciłbym uwagę na wszechstronność i talent kompozytorski. Rychło okazało się, że artyści, oprócz wielowątkowych progresywnych eposów, potrafią również tworzyć bezpretensjonalne piosenki z chwytliwą linią melodyczną. Nie każdemu progresywnemu dinozaurowi było to dane, o czym dotkliwie przekonał się choćby Gentle Giant.

Już po pierwszym przesłuchaniu płyty trudno nie zauważyć, że materiał nie jest już tak homogeniczny, jak na „…and then there were three..”, co było zresztą jedną z największych słabości tej płyty. W tym przypadku ma to również swoje wady, ponieważ płycie brakuje trochę wewnętrznej spoistości, jaka cechuje choćby ,,Wind & Wuthering”. W niemałym stopniu była to zapewne kwestia kompromisów. W tym okresie artyści tworzyli już swoje albumy z myślą o szerokim gronu słuchaczy. Coraz większą uwagę zwracano także na rynek amerykański, który otwierał zupełnie nowe perspektywy, jeśli chodzi o ewentualny sukces komercyjny. Może dlatego „Duke” zawiera mniej lub bardziej ukryte „czarne” komponenty. Słychać to doskonale w takich kompozycjach, jak „Behind The Lines”, „Misunderstanding” i „Turn It On Again”. 

Wedle mojego przekonania, „Duke” jest pozycją bardzo nierówną. Z jednej strony, znajdziemy na nim utwory nieomal wybitne. Rzecz jasna, mam na myśli przepyszne ,,Duke's Travels”/,,Duke's End”, które spokojnie mogłyby trafić na każdy klasyczny album Genesis i w żadnym wypadku nie zaniżałyby poziomu. Na drugim biegunie sytuują się kompozycje mocno ociekające banałem (,,Misunderstanding”, „Turn It On Again”). Niektóre utwory są mocno rozbiegane stylistycznie. Kłania się przede wszystkim ,,Behind The Lines”. Trochę nie klei mi się w nim instrumentalne intro o silnie progresywnej proweniencji z właściwą „piosenkową” częścią kompozycji, mocno zanurzoną w R&B i soulowym sosie.

W warstwie brzmieniowej ,,Duke” nie jest już tak wyrafinowany kolorystycznie. Muzyka jest mniej plastyczna i  wysublimowania. W okresie „Wind & Wuthering”(1976) zespół potrafił tworzyć wręcz malarskie pejzaże dźwiękowe. „Książę” jest już nieco obciążony ejtisowym brzmieniem, choć był nagrywany w ostatnich miesiącach 1979 roku. Pod tym względem można go uznać za pozycję przejściową. W owym czasie Tony Banks systematycznie unowocześniał swoje instrumentarium, co nie każdemu musiało koniecznie odpowiadać (niektórzy zapewne tęsknili za melotronem). Nie dominują już brzmienia ARP 2600, pojawiają się za to nowe „zabawki” (ARP Quadra, Yamaha CS80).  Keyboardy Banksa zaczynają stopniowo tracić swój niepowtarzalny, indywidualny sound. Na „Abacab” będzie to już dojmujące. Brzmienie bębnów Collinsa robi się coraz „cięższe”, jednocześnie zaznacza się tendencja do ich większego eksponowania. Dobrze wpisze się to w trendy obowiązujące w latach 80. Na szczęście na tym krążku gra jeszcze w dość urozmaicony sposób, co szczególnie słychać w dwuczęściowym eposie „Duke Travels”/„Duke's End”. Uwagę zwracają zmienne metra i ciekawe poszukiwania brzmieniowe.

 

    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz