30.11.2023
NAJBARDZIEJ KONTROWERSYJNE ALBUMY W HISTORII ROCKA PROGRESYWNEGO (3)
Wcześniej w tym cyklu pojawiły się już dwa obszerne teksty: Genesis - „The Lamb Lies Down On Broadway” i Yes - „Tales From Topographic Oceans”. Tym razem czas na orkiestrę Iana Andersona. W naszym kraju w latach 70. nie kruszono specjalne kopii o ten album. Trzeba jednak wziąć namiar na to, że w owym czasie nasz rynek muzyczny i medialny był, delikatnie rzecz ujmując, rachityczny. Namiastką tych sporów są polemiki po latach na forach muzycznych, choćby na „Muzycznych Dinozaurach”. Sam brałem w niej aktywny udział, bowiem uznałem, że należy stanąć w obronie Andersona i spółki. Niektóre zarzuty, które padają w kontekście tego albumu, są tak wydumane, że bez trudu można je obalić.
Gdybym napisał, że w 1973 roku „A Passion Play” nie miał najlepszej prasy, byłby to delikatny eufemizm. To, co spotkało zespół po nagraniu tej płyty, to nieomal klasyczny przykład zaszczucia wykonawcy przez prasę muzyczną. Krytyka jaka zwaliła się na grupę była tak miażdżąca, że Ian Anderson już na początku trasy odwołał kilka występów ze względu na wyczerpanie nerwowe. Ponieważ w następnych tygodniach bynajmniej nie ustawała postanowiono odwołać wszelkie plany koncertowe. Relacje na linii Jethro Tull – media stały się bardzo napięte, mnożyły się niejasności i kontrowersje. Na paradoks zakrawa fakt, iż sygnał do zmasowanego ataku dał wielki admirator bandu Andersona, Chris Welch, który na łamach „Melody Maker” w artykule pod wymownym tytułem „Wystarczy!” pisał: Recenzowanie tej płyty nie sprawia mi żadnej przyjemności. Co więcej, nie przypominam sobie żadnej płyty brytyjskiego zespołu rockowego, która sprawiłaby mi tyle zawodu. Po dokładnym jej poznaniu, ślęczeniu nad tekstami i wsłuchiwaniu się w najdrobniejsze szczegóły muzyki obudziło się we mnie uczucie niechęci do jakiejkolwiek następnej płyty brytyjskiego rocka. Jeżeli tak ma wyglądać dziesięć lat „postępu” muzyki, to najwyższy czas się cofnąć. Z kolei Steve Clarke z „New Musical Express” uważał, że Jethro Tull od czasu „Stand Up” (1969) systematycznie obniżał loty. W swojej recenzji koncertu ostro skrytykował nie tylko album, ale także sceniczny show. Wprawdzie pojawiały się także recenzje pozytywne, ba, nawet entuzjastyczne, w których „A Passion Play” był przedstawiany, jako dzieło geniuszy, jednak, generalnie rzecz biorąc, tonęły one w morzu różnorakich zarzutów.
Czym zespół zasłużył sobie na tak nieprzychylne przyjęcie? Najczęściej pojawiało się kilka wątków. Opinie recenzentów sprowadzały się do hasła „o jeden koncept album za dużo”. Wedle ich optyki, następca „Thick As A Brick” raził wtórnością, powtarzając nie tylko ogólną formułę wydawnictwa, ale także wiele rozwiązań w sferze muzycznej. Grupie zarzucano brak humoru, co wcześniej było jej silną stroną. Pojawiały się utyskiwania na nadmierną pretensjonalność, niektórym przeszkadzał fakt, iż ponownie zafundowano słuchaczom potężną, ponad czterdziestominutową suitę. Podkreślano, że materiał muzyczny z „A Passion Play” znacznie ustępuje swojemu słynnemu poprzednikowi. Dostało się również tekstom, które uznano nie tylko za przesadnie poważne, ale także nazbyt mętne. Jeśli chodzi o sferę tekstową to Ian Anderson z czasem, po części, podzielał to zdanie: „Thick As A Brick” był olbrzymim sukcesem i przy realizacji następnej płyty chyba wpadliśmy w pułapkę myśląc, że powinniśmy pójść tą samą drogą, ale na serio zamiast wygłupów. Trudno nie zauważyć, że recenzentom bardziej odpowiadało tradycyjne i konwencjonalne wcielenie zespołu. Jednym blisko było do estetyki bluesowej lub okołobluesowej, inni cenili sobie silny związek wypowiedzi artystycznej z rock’n’rollowym rdzeniem. Niejednego odrzucały zaawansowane fuzje rocka z muzyką klasyczną. Ze szczególną awersją podchodzili do tego eksponenci frakcji populistycznej (np. Lester Bangs, Robert Christgau). Coś wie na ten temat trio Emerson, Lake & Palmer, które było ulubionym celem ataku wspomnianej grupy żurnalistów.
Z dzisiejszej perspektywy cała historia związana z recepcją płyty oraz tym, jak potraktowano wówczas zespół, wygląda nieco surrealistycznie. Choćby dlatego, że obecnie wcale niemałe grono osób uważa „A Passion Play” za jedno ze szczytowych osiągnięć Jethro Tull. W czym można upatrywać jego zalet oraz czy faktycznie był li tylko bladym cieniem swojego wielkiego poprzednika? „A Passion Play” to bodaj najambitniejszy i najbardziej bezkompromisowy album w dorobku zespołu. Oczywiście nie oznacza to od razu, że najlepszy. Ambicje nie muszą koniecznie iść w parze z poziomem artystycznym. Szczerość przekazu jest jednak istotną wartością. Jego następca „War Child” był z kolei dość ewidentnym dowodem konformizmu. Wolta stylistyczna w 1974 roku w dużej mierze wynikała przecież z faktu, że grupa przez kilkanaście miesięcy była nieustannie glanowana przez różnej maści krytyków. Zarzuty związane z faktem, iż mamy do czynienia z „festiwalem powtórek” są w niemałej części chybione. Na „A Passion Play” zespół operował najbardziej nowoczesnym językiem muzycznym (np. znacznie częstsze operowanie dysonansami, skomplikowane rytmy, nierzadko oparte na nieparzystym metrum). Nigdy wcześniej ani później nie zapuszczał się już tak śmiało w te rejony.
Zauważalne różnice słychać w aranżacjach i samym podejściu do tkanki instrumentalnej. Przejawia się to choćby w poszukiwaniu nowych, nietypowych barw oraz kontrastach brzmieniowych i dynamicznych. „A Passion Play” przynosi zmiany w fakturze brzmieniowej. Mocno wyeksponowano saksofon, co przydało muzyce nieco jazzowego kolorytu. Ważnym elementem przemian stał się syntezator. To spora wartość dodana, tym bardziej, że John Evan grał na nim bardzo pomysłowo. Sporo jest na płycie ciekawych rozwiązań kolorystycznych i aranżacyjnych, osiąganych w dużym stopniu dzięki temu instrumentowi. Na żadnym albumie Jethro Tull syntezatory nie brzmiały tak intrygująco. Tylko „Songs From The Wood” mogłaby stanąć w szranki na tym polu. Krytycy nie do końca mieli rację zarzucając Andersonowi śmiertelną powagę i brak humoru. Najlepszym dowodem niech będzie surrealistyczna historyjka „The Story Of The Hare Who Lost His Spectacles”. Jej rola w dużej mierze sprowadzała się do tego, aby rozładować ciężką i mroczną atmosferę albumu.
Gitarzysta Jethro Tull, Martin Barre wspomina album w ciepłych słowach: Wielu ludzi wciąż częściej mówi o „A Passion Play” niż o jakiejkolwiek innej naszej płycie. Ja uważam, że jest naprawdę ważna, ale problemy, jakie z nią mieliśmy zdają się przyćmiewać ogólne wrażenie. Nie mniej to dobry album, który razem z trasą koncertową i teatralną scenografią zapadł nam głęboko w pamięć. Osobiście umieściłbym „A Passion Play” w TOP 5 dyskografii zespołu. Owszem, nie osiągnął poziomu „Thick As A Brick”, jednak trzeba brać namiar na to, że jest to opus magnum w ich dorobku. „A Passion Play” przemawia do mnie znacznie bardziej niż wielbiony niemal powszechnie „Aqualung”, z którym nigdy nie zdołałem się do końca zaprzyjaźnić. Szkoda, że zmasowana krytyka sprawiła, że zespół powściągnął nieco swoje ambicje, co słychać na kolejnych płytach. Może stąd powrót do formy piosenkowej i bardziej tradycyjny charakter materiału dźwiękowego. Nie oznacza to, jednak że popadł w przeciętność, bo nadal potrafił nagrywać prawdziwe perełki, które lśniły pełnym blaskiem. Dowodnie świadczą o tym choćby „Songs From The Wood” i „Heavy Horses”.
Zgadzam się z Twoją opinią na temat "Passion Play". Powiem więcej, uważam, że jest to wcale nie gorsza płyta od "Thick" (a jeśli już to minimalnie, głównie przez tą niepotrzebną historyjkę o zającu). A że recenzenci ją tak bardzo zjechali, to świadczy tylko o ich potężnej ignorancji - tzn. zwyczajnie o braku zaplecza intelektualnego koniecznego do rzetelnej oceny tak erudycyjnej muzyki. Słusznie zwracasz uwagę na unowocześnienie brzmienia - ale paradoksalnie Jethro na Passion cofa się tez mocno w przeszłość. Przecież mamy tu do czynienia z czytelnym nawiązaniem do średniowiecznego misterium i w warstwie tekstowej poruszającej temat śmierci i w muzycznej (mnóstwo smaczków muzycznych sięgających i do epoki Ars Nova i do muzyki z czasów elżbietańskich). Cała rzecz zrobiona jest na poważnie - w przeciwieństwie do wielu innych płyt Jethro - i bardzo dobrze, bo powaga też jest czasem potrzebna!
OdpowiedzUsuńPodobnie jak Ty, nie jestem fanem „The Story of the Hare Who Lost His Spectacles”. To trochę taki sęk, która zaburza spoistość albumu. Trzeba jednak przyznać, że ma swoich zwolenników. Łączenie „starego” z „nowym” to ciekawy aspekt „A Passion Play”. Wpływy poważki i jazzu nowoczesnego w zderzeniu z „wiekami średnimi” wypadają intrygująco. Umiejętnie dobrane i przed wszystkim świeże elementy układanki muzycznej sprawiają, że faktycznie możemy pisać o płycie progresywnej, a z tym, jak wiadomo, różnie bywało. Utyskiwanie na pretensjonalność i patos jest po prostu słabe. Nie są to kategorie wyrazu przynależne li tylko do świata muzyki artystycznej (np. „poważnej”), czy też innych „wyższych” form wypowiedzi w obrębi sztuki dźwięku. Nie jest istotne czy muzyka ma charakter nokturnowy, wodewilowy, jarmarczny czy pompatyczny. Wedle mojego przekonania, ważne jest to, aby owe środki były adekwatne do treści i charakteru dzieła muzycznego. Jeśli tematyka tekstów uzasadnia sięgniecie po taki środek wyrazu, jak patos, to nie widzę w tym nic zdrożnego. Rzecz jasna, nie można zapominać o tym, w jaki sposób zostało to wykorzystane. Słowem - liczy się kompozytorskie métier, a nie czyjeś preferencje czy uprzedzenia.
OdpowiedzUsuńCzytanie recenzji „A Passion Play” z 1973 roku jest smutnym doświadczeniem, ponieważ jeszcze raz pokazuje miałkość dziennikarstwa muzycznego w rockowym światku. Tak na dobrą sprawę więcej mówią o piszącym niż samym wydawnictwie. W „Melody Maker” recenzent pisze, że album „nie poruszy duszy słuchacza”. Z kolei w „Rolling Stone” rekapitulacja jest tyleż krótka, co dosadna „kosztowny, nużący nonsens”. Niestety, to jeszcze jeden przykład na to, że rockowi recenzenci nie potrafią wyjść poza świat własnych wyobrażeń i raczą czytelników swoimi subiektywizmami. Jaką wartość mają tego typu konstatacje? W gruncie rzeczy żadnej, jeśli nie zostały poparte próbą głębszego i przynajmniej po części bardziej zobiektywizowanego zagłębienia się w materię dzieła. Piszesz o tym, że recenzentom brakuje „zaplecza intelektualnego koniecznego do rzetelnej oceny tak erudycyjnej muzyki”. Trudno tego nie zauważyć. Szkoda, że dziennikarze parający się pisaniem o szeroko pojętej muzyce popularnej, to w znakomitej większości amatorzy, którzy nie mają bladego pojęcia o historii i teorii muzyki. Nie wymagam, aby byli magistrami muzykologii, ale pewien podstawowy background kulturowy jest nieodzowny. Oczywiście, zdarzają się czasami samorodne talenty, osoby charyzmatyczne, piszące barwnie i ciekawie. Jednak określone quantum wiedzy teoretycznej będzie zawsze wartością dodaną. W dzisiejszych czasach jeszcze bardziej to karleje, bo za dziennikarzy uważają się autorzy blogów muzycznych, osobniki zajmujące się sportem na You Tube... Słowem, każdy może być dziennikarzem.