1973 - Przegląd płyt - mój TOP 100 6/22


17.10.2025


76-80

 Gdy patrzę na miejsca, które zajmują różne płyty, na usta ciśnie się pytanie - dlaczego tak nisko? Ten rocznik był mocarny! Mieliśmy do czynienia z ogromnym wysypem znakomitych płyt. Konkurencja była tak silna, że siłą rzeczy wiele pozycji zostało zepchniętych na drugi plan, czasami na zupełny margines. 


80. Freddie Hubbard – Keep Your Soul Together


Freddie Hubbard na początku lat 70. postanowił wkroczyć do królestwa fusion. Wprawdzie nie osiągnął na tym polu tak spektakularnych sukcesów artystycznych, jak jego kolega po fachu, Miles Davis, jednak jego „elektryczny” dorobek zasługuje na uwagę. Płyty Hubbarda były bardziej konwencjonalne, poza tym mniej oryginalne. Nie uświadczymy na nich nowych idei muzycznych. Artysta umiejętnie wtopił się w nowy nurt, proponując muzykę dojrzałą, czasami naprawdę intrygującą, choć żaden z jego albumów nie należy do żelaznej klasyki fusion. Najwyżej oceniłbym „Straight Life” (1971), kapitalny melanż „środkowego” jazzu i wczesnego fusion. Keep Your Soul Together” to dobry album, aczkolwiek zauważalna jest już na nim tendencja do upraszczania materii muzycznej. W zestawie znalazły się tylko cztery kompozycje. Wszystkie trwają circa 10 minut. „Fjużyniasty” nastrój tworzą partie elektrycznego basu, fortepianu i gitary. Tym razem artyście udało się jeszcze utrzymać wysoki poziom, jednak w kolejnych latach na gruncie fusion nie zdziała już zbyt wiele. Koniecznie trzeba wspomnieć o „żywcach”: solowym „Gleam”(1975) oraz dwóch częściach „In Concert” (1974), firmowanych przez duet Freddie Hubbard/Stanley Turrentine.



79. Gil Evans – Svengali
 


Gratka dla osób, które lubią większy aparat wykonawczy, nienaganny aranż i ciekawe partie solowe. Gil Evans, pomimo niemłodego już wieku, stara się być nadal na bieżąco. „Svengali” to dowód na to, że jego big bandowa odmiana jazzu może być nadal świeża i atrakcyjna. Evans stopniowo coraz bardziej „elektryfikuje” brzmienie i trzeba przyznać, że robi to ze smakiem i wyczuciem. Pojawia się syntezator, elektryczny bas i gitara. Pomimo tych nowinek jego muzyka nie zatraca tożsamości. W zasadzie jest od razu rozpoznawalna. Na wyróżnienie zasługują bardziej rozbudowane kompozycje: „Cry Of Hunger” i szczególnie „Blues In Orbit”. Cichym bohaterem albumu jest David Horowitz, którego „kosmiczne” partie syntezatora są ciekawym dopełnieniem materii muzycznej. Z tego okresu zbliżony profil stylistyczny i, co istotne, dobry poziom artystyczny, prezentują inne albumy Kanadyjczyka. Najbardziej godne uwagi: „There Comes A Time” (1977) i „Priestess” (nagrany w 1977 roku, wydany w 1983).



78. Mike Oldfield – Tubular Bells


Tego albumu chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Historia powstania „Tubular Bells” jest powszechnie znana i obrosła już legendą. Dla jednych jest to absolutna klasyka, nie tylko tego rocznika, ale generalnie muzyki rockowej. Wedle innych, album jest przereklamowany i nie zasługuje na to, aby stawiać go na piedestale. Jeśli ktoś z Was jeszcze go nie słyszał, powinien odrobić zaległości i wyrobić sobie zdanie na jego temat. „Tubular Bells” wypełniła w całości tytułowa suita podzielona na dwa segmenty. Lider projektu objawił się jako multiinstrumentalista. Zagrał na różnych gitarach, basie, mandolinie, instrumentach klawiszowych i perkusyjnych. Niestety, udziela się również wokalnie. Spektrum stylistyczne „Dzwonów rurowych” jest dość szerokie. Zauważalne są wpływy brytyjskiego folku, nie brakuje silnych akcentów typowych dla rocka progresywnego, pojawiają sie patenty typowe dla minimalizmu. Na kolejnych płytach Oldfield będzie, z lepszym lub gorszym skutkiem, powielać koncept wypracowany na „Tubular Bells”. Odświeżenie formuły pojawi się dopiero na przełomie lat 70. i 80. To już jednak zupełnie inna historia… Przed laty przez jakiś czas zasłuchiwałem się w tych dźwiękach. Później nieco bardziej przemawiały do mnie „Hergest Ridge” (1974) i „Incantations” (1978). Do grona najlepszych należy również zaliczyć „Ommadawn” (1975).



77. Le Orme – Felona E Sorona


Czwarty album włoskiego tria. Dla wielu fanów rocka progresywnego, tak na dobrą sprawę trzeci, ponieważ debiutancki „Ad Gloriam” (1969) to zupełnie inna bajka. W istocie jest to melanż beatu i psychodelicznego popu. „Felona E Sorona” przez niemałą część krytyków i zwolenników zespołu jest uważany za ich największe osiągnięcie. Osobiście nieco wyżej cenię sobie „Contrappunti” (1974). Na zbliżonym poziomie jest trzeci w dyskografii „Uomo Di Pezza” (1972). Swoich zwolenników ma również oparty na brzmieniach organów Hammonda „Collage” (1971). „Felona E Sorona” jest albumem koncepcyjnym. W gruncie rzeczy jest to prosta historia opowiadająca o dwóch, jakże odmiennych planetach. Żywot mieszkańców Felony jest wręcz arkadyjski, z kolei Sorona oferuje tylko „krew, pot i łzy”. Eskapistyczna tematyka dobrze wpisuje się w progresywną specyfikę. Warto dodać, że autorem angielskich tekstów jest Peter Hammill. Bardziej polecam wersję oryginalną. Nie tylko w tym przypadku muzyka zespołów z Półwyspu Apenińskiego lepiej wypada w języku Dantego, Petrarki i Boccaccia.


Le Orme to jeden z najbardziej znanych zespołów progresywnych z Italii. W dużym stopniu dlatego, że zaproponował bardziej komunikatywną odmianę gatunku. Brzmienie tria było oparte w dużym stopniu na instrumentach klawiszowych. Początkowo były to organy Hammonda, później na rosnącej baterii syntezatorów, ważną rolę odgrywał również fortepian. Mamy tu zatem do czynienia z typowym „klawiszowym” triem, którego pierwowzorem w świecie progrocka był emersonowski The Nice. W repertuarze Le Orme nie brakowało chwytliwych piosenek. Nie inaczej jest na „Felona E Sorona”. Najciekawiej wypada jednak jedyna bardziej rozbudowana kompozycja, „Sospesi Nell'incredibile”. Le Orme w najlepszym wydaniu.



76. Joe Henderson – Joe Henderson In Japan


Japoński koncert nie należy wprawdzie do szczytowych osiągnięć artysty, jednak zdecydowanie zasługuje na uwagę. Nagrania zarejestrowano w kwietniu 1971 roku. Lidera wspierają jazzmeni z Kraju Kwitnącej Wiśni - Hideo Ichikawa (elektryczny fortepian), Kunimitsu Inaba (bas) i Motohiko Hino (perkusja). Materiał bez reszty zdominowały rozbudowane kompozycje. W owym czasie saksofonista udatnie lawirował między światem awangardy i tradycji. W jego muzyce odnajdziemy nawiąznia do free jazzu, fusion i post-bopu. Ukłonem dla tradycji jest choćby opener koncertu - słynny standard Theloniousa Monka „’Round Midnight”. W latach 70. Joe Henderson z powodzeniem nawiązywał do nowych trendów muzycznych. Okresem artystycznej prosperity była pierwsza połowa dekady. 

Szczególnie wyróżniłbym - „Black Is The Color” (1972), „Elements” (1974) - zarejestrowany w kolaboracji z Alice Coltrane, „Black Narcissus” (nagrany w 1974, wydany w 1977). Później saksofonista obniżył loty. Czas chwały przeżywał jeszcze na początku lat 90. - „Lush Life: The Music of Billy Strayhorn” (1992), „So Near, So Far - Musings For Miles (1993). Na powyższych płytach mocno skręcił jednak w stronę konserwatywnego jazzu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz