King Crimson – In The Court Of The Crimson King. Wzorcowy przykład rocka symfonicznego? 3/3

 



2.03.2025


„In The Court Of The Crimson King” to nie tylko quasi orkiestrowe faktury, patos i celebra, nawiązania formalne do dziedzictwa muzyki klasycznej, zagłębianie się w świat przeszłości. Tym razem skupimy się na odmiennym obliczu Karmazynowego Króla. Bardziej dzikim i nowoczesnym. Pomogą nam w tym dwie kompozycje: „Moonchild” i „21st Century Schizoid Man”.


Dywersja” estetyczna rocka symfonicznego


 „Close To The Edge” jest pomnikowym przykładem tzw. rocka symfonicznego. Ciekawym kontrapunktem może być inny arcyklasyk gatunku „In The Court Of The Crimson King”. Warto zauważyć, że w przypadku karmazynowego dzieła ów wzorcowy idiom symfonicznego rocka jest daleki od jednoznaczności. Ba, nie brakuje w nim mocnego napięcia dialektycznego. Nie inaczej będzie na późniejszych płytach King Crimson wydanych w latach 1970-1971. Robert Fripp czasami we wręcz perwersyjny sposób będzie dekonstruował składniki tej estetyki. Wdzięcznym przykładem może być suita „Lizard”. Porównajmy sobie pierwszy segment suity „Prince Rupert Awakes” z jej zwieńczeniem „Big Top”. Cyrkowo-wodewilowy finał, coraz bardziej pogrążający się w dysonansowych spiętrzeniach (kolejny paradoks estetyczny!), jako żywo jest zaprzeczeniem idiomu rocka symfonicznego, wykazującego silne predylekcje do koturnowości i patosu. Już na debiutanckim albumie strategia artystyczna Frippa i spółki była dość osobliwa. Wystarczy zestawić obok siebie „Epitaph” i „21st Century Schizoid Man” czy też „The Court Of The Crimson King” i „Moonchild”. Słynny opener w niejednym względzie stoi wręcz w opozycji wobec „symfonicznego” idiomu.

„21st Century Schizoid Man” świetnie wpisuje się w stylistykę rocka progresywnego, jednak żadną miarą nie można go umieścić w szufladce z napisem „rock symfoniczny”. Różnorodne nawiązania do muzyki „poważnej” zostały zastąpione innymi inspiracjami. Napastliwa, wręcz zwierzęca energia, dzikość, surowość, zgrzytliwość. Pojawiają się zatem skojarzenia z czystą, rockową ekspresją. Mało tego, ciężkie gitarowe riffy przenoszą nas niemal w świat heavy rocka. Robert Fripp w jednym z wywiadów powiedział kiedyś, że jest to pierwszy w historii przykład progresywnego metalu. Jesteśmy bardzo daleko od „symfonicznych” włości. Innym ciekawym tropem są wpływy free jazzu. Głównie za sprawą niezwykle ekspresyjnej gry Iana McDonalda na saksofonie. Dość wyswobodzona, jak na standardy rocka, perkusja Michaela Gilesa, pogłębia wrażenie, że mamy do czynienia z muzykami, którzy nie tylko otarli się o jazz nowoczesny. Dopełnieniem jest osobliwa partia wokalna, elektronicznie zdeformowana oraz tekst, który jako żywo trudno przypisać do poetyki rocka symfonicznego.

Jeszcze większą konsternację wielbicieli mainstreamowego progrocka może wzbudzić „Moonchild”. W przeciwieństwie do „muzealnego” modelu rocka symfonicznego w wydaniu „Epitaph” i „The Court Of The Crimson King”, mamy tu do czynienia z kompozycją na wskroś nowoczesną, odwołującą się do różnych tendencji w muzyce artystycznej drugiej połowy XX wieku. Fripp et consortes dają wyraźny sygnał, że nie interesuje ich tylko muzyka ze świata przeszłości, ale również najnowsze nowinki. „Moonchild” w niejednym względzie jest osobliwym eksperymentem. Nietypowy jest nie tylko język harmoniczny, ale także kolorystyka i narracja. Niektóre fragmenty kompozycji prawdopodobnie są grane ad libitum, co w przypadku „poważnych” modernistycznych asocjacji prowadzi do aleatoryzmu. Nie do końca wiemy, w jak dużym stopniu był to świadomy, wykoncypowany projekt, ile było w tym elementu przypadku. Dlatego wspomniany aleatoryzm jest tylko jednym z tropów. Tak czy inaczej - „Moonchild” bezkolizyjnie wpisuje się w nurt eksperymentalnego rocka, który pełnymi garściami czerpie z jazzu nowoczesnego i „poważnej” awangardy.

Oblicze stylistyczne debiutu jest nierozerwalnie związane z personaliami. Nie możemy wszak zapominać o tym, że niemały wpływ na jego powstanie mieli Greg Lake i Michael Giles. Nade wszystko trzeba jednak przypomnieć o roli Iana McDonalda. Multiinstrumentalista był twórcą „The Court Of The Crimson King” i „I Talk To The Wind”, ponadto współautorem „21st Century Schizoid Man” i „Epitaph”. Można wręcz pokusić się o opinię, że jego wkład kompozytorski w debiutanckie dzieło Karmazynowego Króla był największy. Szeroki gest melodyczny i symfoniczne inspiracje powracają na albumie nagranym kilka miesięcy później przez duet Ian McDonald - Michael Giles. Przede wszystkim kłania się suita „Birdman”, która po odpowiednich retuszach aranżacyjnych spokojnie mogłaby trafić na pierwszy album King Crimson. Bez silnych i kreatywnych osobowości muzycznych, takich jak Lake, Giles i McDonald, King Crimson siłą rzeczy musiał przeobrazić się w inny byt artystyczny. Na szczęście Robert Fripp stanął na wysokości zadania i przez kolejne lata raczył słuchaczy nowymi dźwiękami. Co istotne, nawet rozliczne roszady personalne nie wpłynęły negatywnie na poziom muzyki.  Wszystkie albumy studyjne z lat 1969-1974 należą do żelaznej klasyki rocka progresywnego.  

Inkorporacja do rocka elementów muzyki klasycznej była zabiegiem tyleż frapującym, co kontrowersyjnym. Wedle zwolenników, była szansą na poszerzenie granic estetycznych gatunku. Próby syntezy z bardziej wyrafinowanym gatunkami świadczyły o stale rosnących aspiracjach muzyków rockowych. Twórcy z kręgu szeroko pojętego rocka progresywnego mieli różne pomysły na to, jak wykorzystać dorobek muzyki klasycznej. W latach 60. i 70. pojawiały się rozmaite warianty syntezy. W największym uproszczeniu, wskazałbym trzy charakterystyczne strategie artystyczne - nazwy są mojego autorstwa. Pierwsza spośród nich, najbardziej tradycyjna - „muzealna”. Druga - „eklektyczna”, niezwykle trudna do precyzyjnego sklasyfikowania, ze względu na mnogość inspiracji. Wreszcie trzecia - „eksperymentalna”, najbardziej bezkompromisowa, mocno zakorzeniona w paradygmacie XX-wiecznej muzyki artystycznej. 

Natura Karmazynowego Króla była iście proteuszowa, toteż trudno jednoznacznie przypisać go do określonego nurtu estetycznego. W istocie świetnie pasuje do szuflady „eklektyczny”. Znakomitą egzemplifikacją tego trendu był już debiutancki album. „Epitaph” i „The Court Of The Crimson King”  bezkolizyjnie wpisują się w nurt symfonicznego rocka, często zabarwionego „muzealnym” charakterem. Z kolei „Moonchild”, silnie zanurzony w rozlicznych XX-wiecznych „izmach”, zazwyczaj wyraźnie „postępowych”, spokojnie można zaliczyć do odłamu „eksperymentalnego”. Twórczość orkiestry Roberta Frippa, jak mało którego podmiotu artystycznego w progresywnym królestwie, trudno sprowadzić do określonego wzorca i schematu. Model syntezy z muzyką „poważną” to tylko jeden z wątków tego problemu. Dlatego, zamiast pośpiesznie formułować ogólne, zazwyczaj uproszczone opinie, lepiej skupić się na konkretnym albumie. Ewentualnie może to być również wybrana kompozycja. Dopiero wtedy, opierając się na różnych składnikach, można pokusić się o bardziej pogłębione refleksje. W przypadku King Crimson nierzadko mogą być dalekie od jednoznaczności.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz