24.01.2025
Pierwsza część była mocno zbliżona do recenzji. Tym razem czas na bardziej ogólne rozważania na temat płyty. Nie zabraknie również kontrowersyjnego wątku politycznego. Przez pewien czas wydawało się, że może był wielce problematyczny w kontekście rozwoju kariery.
„2112” (1976) był zwieńczeniem pierwszego etapu w rozwoju grupy. W owym czasie głównym komponentem stylistycznym był hard rock, aczkolwiek z czasem coraz bardziej zaznaczały się wpływy rocka progresywnego. Przejawem tego była rozbudowana forma kompozycji oraz coraz bardziej wyrafinowane rozwiązania w sferze rytmiczno-harmonicznej. W estetykę progrocka dobrze wpisywały się eskapistyczne teksty Pearta. „A Farewell To Kings” był sukcesem artystycznym, niezgorzej było również pod względem handlowym. Akcje zespołu szły wyraźnie w górę. Muzycy nie mieli jednak zamiaru osiadać na laurach i dyskontować sukces poprzednika. Tym razem zaproponowali nieco inną muzykę, była to jednak logiczna linia rozwojowa. „A Farewell To Kings” jest kolejną klasyczną pozycją w dorobku kanadyjskiego tria. Muzyka Rush staje się coraz bardziej dojrzała i idiomatyczna. Zauważalne jest większe urozmaicenie w sferze kompozytorskiej („Xanadu”, „A Farewell To Kings”, „Cygnus X-1”). Dzięki poszerzonemu instrumentarium wydatnie wzbogacono tkankę brzmieniową. Doniosłe znaczenie miało większe otwarcie się na eksperymenty z syntezatorami. Geddy Lee, jak na nowicjusza, radzi sobie co najmniej nieźle z Minimoogiem. Czasami jego eksploracje są naprawdę frapujące („Xanadu”). Nowy instrument daje szerokie pole do popisu nie tylko w aspekcie sonicznym. Poszerza się paleta środków wyrazu, syntezator umożliwia wykreowanie klimatu, który dobrze harmonizuje się z tekstami.
Zauważalne jest coraz większe bogactwo w sferze formalnej, zarówno w obrębie klasycznej piosenki, jak i wielowątkowej suity. Największe wrażenie robią kompozycje, które można zaliczyć do bardziej rozbudowanej formy wypowiedzi. Szczególnie przepyszny „Xanadu”, lśniący różnymi barwami, zachwycający zmiennym klimatem oraz bogactwem środków wyrazu. Z kolei „Cygnus X-1 Book I: The Voyage” świetnie wpisuję się w konwencję kosmicznego hard rocka z progresywnymi naleciałościami. Coraz bardziej wyszukany jest aranż, rośnie rola efektów specjalnych osiąganych w studiu nagraniowym. W istocie „A Farewell To Kings” jest specyficzną hybrydą hard rocka i rocka progresywnego. W tej dziedzinie kanadyjskie trio odegra doniosłą rolę. Jego twórczość będzie istotnym drogowskazem dla tabunu wykonawców, którzy za cel postawią sobie wysmażenie podobnego ekstraktu stylistycznego. W latach 70. i na początku 80. w recenzjach płyt naszych bohaterów, ewentualnie relacjach z koncertów, czasami pojawiał się termin „heavy metal”. Jest on mocno nieprecyzyjny. Wprawdzie w muzyce zespołu możemy wyłowić elementy, które jako żywo kojarzą się z heavy rockiem (np. ciężkie, masywne gitarowe riffy, ekspresja wokalna), to jednak nie powinny zamazać nam obrazu całości. Muzyka Rush jest zbyt finezyjna, dojrzała i zróżnicowana, aby umieścić ją w heavy metalowej szufladzie. W tym przypadku pamiętajmy, że kontekstem rozważań jest heavy metal z opisywanej epoki.
Trasa koncertowa promująca „A Farewell To Kings” trwała od sierpnia 1977 roku do czerwca 1978. Spektakularnym wydarzeniem był występ w Exhibition Stadium w Toronto, na który przyszło ponad 22 tysiące fanów. Sukcesem było tournée po Wielkiej Brytanii. Bilety sprzedawały się jak ciepłe bułeczki. Zespół bez trudu zapełniał kilkutysięczne hale. W 1977 roku popularność Rush systematycznie rosła. W listopadzie tegoż roku aż trzy płyty grupy pokryły się złotem: „All The World's A Stage”, „2112” i „A Farewell To Kings” (sprzedano co najmniej 500 tysięcy kopii). Zespół pracował na sukces przez długi czas. Procentowały niekończące się trasy koncertowe. Istotny był również fakt, że muzycy stale podnosili swoje umiejętności. Warto podkreślić, że nigdy nie byli ulubieńcami prasy muzycznej, czy też dziennikarzy muzycznych pracujących w radiu. Geddy Lee: Jeśli chodzi o nas wydaje się, że redaktorzy nie wierzyli w nasze istnienie. Nie miało znaczenia na ilu koncertach wystąpiliśmy, ani ile płyt sprzedajemy. Oni po prostu nie wydawali się być nami zainteresowani. Nie sądzę jednak, że trzeba być zawiedzionym z tego powodu. To po prostu jeszcze jedno wydarzenie w życiu. Tak długo jak będziemy przyciągać publiczność na koncerty i sprzedawać płyty, będziemy wiedzieć, że to, co robimy jest dobre. Koniec końców byliśmy w trasie przez tak długi czas, że nie sądzę, abyśmy mogli wyobrazić sobie inny styl życia. Artyści bynajmniej nie stronili od dziennikarzy. Nie pozowali na gwiazdy, cierpliwie odpowiadali na pytania, niejednokrotnie cierpliwie czekali na spóźniającego się żurnalistę.
W 1977 roku miał miejsce wyjątkowo nieprzyjemny incydent. Muzycy udzielili wywiadu niejakiemu Milesowi, znanemu dziennikarzowi z „New Musical Express”. Alex Lifeson: Wypowiadaliśmy się wszyscy. W końcu jednak Neil zaczął się z nim spierać na temat socjalizmu i polityki, przyjmując postawę adwokata diabła. Tamten gość stawiał jakąś tezę. a Neil ją kontrował - tak dla sportu, aby dyskusja była bardziej ożywiona. Wkrótce potem dowiedzieliśmy się, jacy to z nas naziści. I nic innego nie słyszeliśmy przez najbliższe dwa lata. Dla Pearta było to traumatyczne przeżycie. Trzy lata później w jednym z wywiadów wyznał: Wracam do tego i wciąż nie mogę w to uwierzyć. Dobrze się nam rozmawiało, mówiliśmy o naszych poglądach politycznych i byłem zaskoczony tym, co z tego wyszło w gazecie. Już mnie to nie trapi, jednak jestem trochę zmęczony mówieniem o tym. Tak naprawdę to nie wiem, co mam o tym powiedzieć. Innym razem tak oto przedstawił swoje credo polityczne: Nie jestem faszystą, nie jestem też jakimś tam ekstremistą. Tak, jestem kapitalistą i wierzę w niezależność - lecz nie bez troszczenia się o innych ludzi.
W latach 70. perkusiście zdarzały się kontrowersyjne wypowiedzi. Aby nie być gołosłownym: Filantropi są tym samym co dyktatorzy. W tym czasie był pod bardzo silnym wpływem filozofii politycznej Ayn Rand. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w wielu tekstach Rush. W sferze epistemologicznej Peartowi bliska była obiektywistyczna koncepcja Rand. Z czasem jego poglądy społeczno-polityczne coraz bardziej grawitowały w stronę libertarianizmu. Nie były jednak pozbawione lewicowych akcentów. Alex Lifeson i Geddy Lee niezmiennie podkreślali w wywiadach, że w pełni utożsamiają się z tekstami Pearta. W tym miejscu trzeba podkreślić, że perkusista miał niemal monopol na pisanie tekstów. Podział pracy pojawił się już na „Fly By Night” (1975), a więc pierwszym albumie Rush nagranym z Peartem. Taki układ w pełni odpowiadał pozostałym muzykom. Lifeson i Lee skupiali się na tworzeniu muzyki, natomiast Peart dostarczał liryki.
Znakomita recenzja. Rush zawsze był moim bardzo ulubionym zespołem. Poznałem ich w roku 1980 i od razu pokochałem. W latach 80-tych przeszedłem okres wielkiej fascynacji ich muzyką. Poznałem wszystkie wcześniejsze płyty i wypatrywałem z ciekawością następnych. Ostatnią naprawdę świetną jest Counterparts z 1993 roku.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Autora.
Dzięki za miłe słowa.
OdpowiedzUsuńMoja przygoda z Rush rozpoczęła się w 1988 roku od „Show Of Hands”, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie (szczególnie gra Neila Pearta). W czasach PRL-u nasze media muzyczne jakoś specjalnie ich nie rozpieszczały. W tym temacie, jeśli chodzi o lata 70. i pierwszą połowę 80., masz z pewnością znacznie bogatsze doświadczenia ode mnie, dlatego ciekaw jestem Twojej opinii. W latach 1983-1988 słyszałem w różnych rozgłośniach radiowych może kilka ich utworów. W 1987 roku w sobotniej „Zapraszamy do Trójki” kilka utworów z nowej płyty „Hold Your Fire” zaprezentował Jerzy Janiszewski. Wiem, że w Mini-maxie” ich płyty grał Piotr Kaczkowski, ale nawet on prezentował ich rzadko. W „Dwójce” i „Czwórce PR to już niemal pusta karta. W „Wieczorze płytowym” w latach 80. nie słyszałem żadnej płyty. No chyba, że coś mnie ominęło. W prasie muzycznej nie było lepiej. Z lat 80. pamiętam tylko świetny artykuł Jerzego Skaradzińskiego w „Non Stopie”. Wiem, że lubisz Yes, dlatego wspomnę jeszcze o znakomitym artykule „14xTak” tegoż autora w tygodniku „Razem”, bodajże z pierwszej połowy 1987 roku. Nadal mam go w swoich zbiorach. Do dnia dzisiejszego nie zgadzam się jednak z jego opinią na temat „Relayer”. Nie oponowałbym specjalnie, gdyby ktoś uznał ten album za najlepszy w dorobku zespołu, bo ma swoje niezaprzeczalne zalety.
Wracając do Rush. Coś ruszyło w latach 90. W „Tylko rocku” doczekał się nawet wkładki. Ostatnim albumem kanadyjskiego tria, do którego wracam, jest „Counterparts”. Tutaj mamy podobnie. Nie kręcą mnie pierwsze trzy albumy. Jeśli chodzi o płyty z lat 1976-1993 to jestem „wszystkożerny”.
Rush poznałem kupując przypadkowo ich 2 płyty na giełdzie w 1980 roku (Hemispheres i Permanent Waves). Często kupowałem wtedy płyty w ciemno. Natychmiast ich polubiłem. To była muzyka z tych, którą smakuje się powoli i z każdym przesłuchaniem odkrywa coś nowego. Zainteresowałem się wcześniejszymi albumami, do których docierałem jeśli była okazja. Lubię wszystkie, choć pierwsze trzy rzeczywiście wydają się jeszcze nie tak udane. Jednak taki np. In the End z płyty Flight By Night jest znakomity. 2112 to już dla mnie pełnowartościowy Rush. Znakomita suita tytułowa i prawdziwe perełki wypełniające drugą stronę. Każdy utwór jest świetny, każdy ma inny klimat. Kocham tę płytę. Ale jakbym miał wybrać najlepszą to rzecz jasna wygrywa kultowa Moving Pictures - arcydzieło i szczytowe osiągnięcie. Później chyba Hemispheres. Następne cztery z lat 80-tych również łykam w całości. Znaleźli świetny patent i podtrzymali ogromną popularność, co nie było łatwe w tej dekadzie.
OdpowiedzUsuń