Gentle Giant w latach 1977-1980. Przyczyny artystycznego upadku


 

25.05.2024

 

Kryzys twórczy, który dopadł Gentle Giant w latach 1977-1980 był ewidentny. Trudno znaleźć osoby, które zachwycałyby się ich płytami nagranymi w tym okresie. Bynajmniej nie chodzi tylko o miłośników rocka progresywnego, ale praktycznie wszystkich rockfanów. W niniejszym tekście pokrótce postaram się zebrać i omówić najważniejsze przyczyny artystycznego upadku zespołu.

W pewnym sensie do tematu można podejść analogicznie, jak do rozprawy dotyczącej upadku I Rzeczpospolitej. Nie można przecież skupić się li tylko na kwestiach wewnętrznych, godne namysłu są również wątki „geopolityczne”. W jakim stopniu w grę wchodziły uwarunkowania zewnętrzne i wewnętrzne? W pierwszym przypadku chodzi o ogólną sytuację na rynku muzycznym. Drugi wątek dotyczy całokształtu zagadnień związanych z działalnością zespołu, na przykład relacjami interpersonalnymi, poziomem kreatywności. Problemy Łagodnego Olbrzyma warto ukazać w szerszym kontekście. Inni prominentni przedstawiciele rocka progresywnego częstokroć mieli podobne dylematy. Również, w większym lub mniejszym stopniu, zagrażały im „czynniki zewnętrzne” (np. ekspansja punk rocka, fala disco). Niektórzy, co bardziej świadomi, być może zdawali sobie sprawę, że najlepsze lata mają już za sobą.

Pierwsze symptomy kryzysu były już zauważalne na „Interview” (1976). Co bardziej krytyczni słuchacze mogą sięgnąć jeszcze dalej wstecz. W zasadzie już na „Power And The Glory” (1974) zespół nie zaproponował nic nowego. Z wolna formuła grania stawała się coraz bardziej konserwatywna i przewidywalna. Nie inaczej było w przypadku „Free Hand” (1975), płyty udanej, wszelako nie emanującej przesadną świeżością. W połowie lat 70. trudno było nie zauważyć, że pewna formuła grania wyczerpała się. W przypadku Gentle Giant i wielu innych twórców z kręgu rocka progresywnego widziałbym jeszcze inny dość istotny problem. Punk-rockowa rewolta, ekspansja disco i generalnie postępująca komercjalizacja rynku muzycznego wymusiły na wykonawcach zmiany. Problem w tym, że nie każdy był zdolny dokonać transformacji, aby jakoś poradzić sobie w nowych czasach. Ostatnie trzy płyty studyjne Gentle Giant są dla mnie przykładem zagubienia w nowej rzeczywistości muzycznej. Obok weny twórczej zabrakło także pomysłu na „Nową Muzykę”. Panowie z Genesis i Yes okazali się artystami na tyle uniwersalnymi, że potrafili odnaleźć się w różnych sytuacjach. „Tormato” i „…and then there were three…” to dobre przykłady jeszcze z lat 70., z kolei różne ejtisowe albumy Genesis i „90125” Yes pokazywały, że nawet w zgoła odmiennych czasach potrafią, po odpowiednim liftingu, nadal świetnie sobie radzić. Z jednej strony był to przykład komercjalizacji, jednakże z drugiej, także pewnej elastyczności i uniwersalizmu.

Faktem jest, że muzycy nie stali w miejscu, wszak odrzucili formułę „festiwalu powtórek”. Olbrzym niby próbował jakoś zredefiniować swoją muzykę, ale wypadło to bardzo blado. Jego bardziej mainstreamowa odmiana rocka okazała się jałowa i mało atrakcyjna. Zabrakło kilku niezbędnych atutów, które mogły zapewnić przetrwanie w nowych czasach. Które były decydujące? Wena twórcza, charyzmatyczny frontman, umiejętność pisania bardziej chwytliwych piosenek, nowy pomysł na image. Długo można spekulować... Do myślenia daje także fakt, iż żaden z kluczowych muzyków bandu (bracia Shulmanowie, Kerry Minnear) nie zdecydował się później poważniej zaistnieć na rynku muzycznym.

Nieco innym przypadkiem jest Magma. Band Vandera nawet w XXI wieku poczynał sobie niezgorzej. Potrafił nawet  nagrywać albumy, które niejednokrotnie były lepsze od niektórych krążków z lat 70. To rzecz wręcz niespotykana w dzisiejszym progresywnym światku. Z drugiej strony, nie sposób nie zauważyć daleko posuniętego skostnienia, galerii autocytatów, nieustannego powielania tych samych schematów. Słowem, zamknięcia się w obrębie ustalonej już wiele lat temu konwencji. Jeden jedyny raz, gdy zespół postanowił wreszcie gruntownie odświeżyć swoje oblicze („Merci”), zapachniało „kaszanką po francusku”. Słuchając płyt Magmy nagranych w XXI wieku ma się wrażenie, jakby dźwiękowy wehikuł czasu przeniósł nas do lat 70. Tak, jakby w ciągu ostatnich 40 lat nic w muzycznym świecie się nie wydarzyło. Taką postawę trudno uznać za postępową, ba, jest to wręcz wzorcowy przykład muzyki w stylu retro. Paradoksalnie, tak kończą czasami twórcy, którzy w okresie „burzy i naporu” kroczyli w awangardzie postępu.

Gentle Giant mógł rzecz jasna próbować nagrywać kolejną wersję „Octopus” czy też „ Three Friends”, tyle że takie podejście do muzyki byłoby  antytezą progresywności. Gdy artyści zorientowali się, że w dużym stopniu są już wypaleni, ponadto koniunktura i tendencje na rynku muzycznym nie są dla nich korzystne, postanowili zakończyć muzyczną podróż. Mogli to uczynić nieco wcześniej, jednak, z drugiej strony, znamy multum wykonawców, którzy trwali na scenie w nieskończoność, niejednokrotnie wprawiając w zażenowanie nawet swoich najwierniejszych fanów.

 

    

37 komentarzy:

  1. Ale dlaczego trzeba zaczynać ciągle od początku? Czy nie ważniejsze jest pogłębianie swoich idei? "Free Hand" zawiera przecież jedne z ich najlepszych kompozycji, a koncept "Interview" jest bardzo oryginalny.

    OdpowiedzUsuń
  2. „Ale dlaczego trzeba zaczynać ciągle od początku? Czy nie ważniejsze jest pogłębianie swoich idei?”

    Jestem podobnego zdania. Napisałbym nawet więcej - jeśli ktoś oczekuje nieustannych głębokich przewartościowań i transformacji stylistycznych, jest, delikatnie rzecz ujmując, przesadnym optymistą. Permanentny rewolucjonizm jest niemożliwy.


    „"Free Hand" zawiera przecież jedne z ich najlepszych kompozycji, a koncept "Interview" jest bardzo oryginalny”.

    Również uważam, że większość materiału z „Free Hand” prezentuje wysoki poziom. Problemem tej płyty jest między innymi to, że jest nierówna. „Mobile” powinni wydać tylko na drugiej stronie singla, bo na płycie pełni rolę „sęka”. Na „Interview” forma jest ciekawa. Zauważalny jeszcze bardziej jest jednak fakt, że grupa ma problem ze zgromadzeniem odpowiedniej ilości materiału, który prezentowałby dobry poziom. A propos oryginalności, to na „Interview” godny uwagi jest koncept związany z autotematyzmem. Na gruncie rocka to rzadki przypadek. W tym względzie warto przywołać dokonania King Crimson - „Discipline” i solowe Roberta Frippa - kłania się debiutancki „Exposure”.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, miałem na myśli właśnie ten "autotematyzm". To dobry przykład dla innych zespołów, opuszczanie mediewalnych zamków i odrzucenie całego tego romantycznego sztafażu jest na pewno znakiem większej dojrzałości. Do GG można mieć za to pretensje o to, że nigdy nie podjęli żadnych prób z większą formą, pewnie dlatego zespół nie ma wśród fanów proga statusu porównywalnego do Yes. I nawet na ich najlepszych płytach zdarzają się rzeczy jak "Think of Me with Kindness"... Poza tym było jeszcze parę rzeczy do poprawy: brzmienie GG jest raczej konserwatywne w porównaniu do Pink Floyd, a wokalista mógłby zrezygnować z tych wysilonych hard rockowych wokali, bo odbiorca słuchając tego odczuwa nieprzyjemny ucisk w okolicach gardła...

    OdpowiedzUsuń
  4. "Trudno znaleźć osoby, które zachwycałyby się ich płytami nagranymi w tym okresie"
    Mnie "Design" z "Interview" bardzo się podoba!

    OdpowiedzUsuń
  5. Zgadzam się z JD - to stałe oczekiwanie nowych rozwiązań, "progresywności", twórczych poszukiwań - od zespołu, który wypracował bardzo idiomatyczny styl - trąci nieomal groteską. To jest postulat skrajnie nierealistyczny. Przecież nawet najwięksi kompozytorzy klasyczni nie proponowali non stop czegoś nowego, nie byli w każdym dziele innowacyjni i wybitni. Podobnie rzecz się ma z wybitnymi pisarzami - np. Borges po genialnych Fikcjach i Alefie, we wszystkich następnych zbiorach nowel w zasadzie kopiował pomysły i styl w nich zawarte, nie proponując niczego nowego. A wydawał je nie z roku na rok - tak jak Gentle Giant wydawali płyty - tylko średnio co dekadę!
    Na Power and the Glory pojawiają się jednak świeże rozwiązania - zespół w dużej mierze rezygnuje z "mediewalności", podąża najmocniej w całym swoim dorobku w kierunku swoistego fusion i awangardy.
    Natomiast Free Hand i Interview (bo w przeciwieństwie do wielu fanów jak traktuje te płyty jako równorzędne muzyczne), no to jest kierunek, który bardzo fajnie czerpie z wcześniejszych rozwiązań, wprowadzając bardziej komunikatywne rozwiązania dla szerszej publiczności. Paradoksalnie jeśli szukać nowych elementów - to są one właśnie na Interview a nie Free Hand. Wspomniany przez JD Design jest genialny - przecież nawiązuje do estetyki starych soundtracków Walta Disneya. Pojawia się też "regałowe" "Give It Back".
    Nawet na Missing Piece są bardzo fajne numery - np. "Two Weeks in Spain" - to jest przebojowy numer, uproszczony w stosunku do wcześniejszej twórczości Gentle Giant, ale niebanalny - jakby tak wyglądały (całe) płyty Olbrzyma z drugiej połowy lat 70, to chętnie bym ich słuchał!

    OdpowiedzUsuń
  6. "Które były decydujące? Wena twórcza, charyzmatyczny frontman, umiejętność pisania bardziej chwytliwych piosenek, nowy pomysł na image. Długo można spekulować... Do myślenia daje także fakt, iż żaden z kluczowych muzyków bandu (bracia Shulmanowie, Kerry Minnear) nie zdecydował się później poważniej zaistnieć na rynku muzycznym".

    Na takim Giant for a Day (beznadziejnej płycie) brakuje przede wszystkim stylu... Gentle Giant! Czegoś, co jest np. na Tormato czy ... and Then there Were Three, gdzie - owszem - muzyka jest o wiele bardziej popowa i piosenkowa, ale ciągle brzmi jak Yes i Genesis! Giant for a Day nie brzmi jak Olbrzym - oni grają jakieś koszmarne stadionowe boogie i rockandrolle- zupełnie bez sensu. Kierunkiem upraszczania brzmienia powinny być właśnie numery typu Give it Back czy Two Weeks in Spain- komunikatywne, przebojowe, ale zawierające charakterystyczne cechy wcześniejszego stylu grupy. Czy by to chwyciło komecyjnie? Nie wiadomo, być może nie - ale przynajmniej można by tych płyt dziś z przyjemnością słuchać, no a Giant for a Day się da.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja bym im proponował, jeśli chcieli pozostać na czasie, próbę połączenia ich muzyki z linią wywodzącą się chyba od Capability Brown, a reprezentowaną wtedy przez Queen ("A Night at the Opera").

    OdpowiedzUsuń
  8. No coś takiego też byłoby fajne - Capability Brown, Queen, ale też Singers Unlimited czy Manhattan Transfer w pop jazzie - generalnie wykorzystanie umiejętności budowania wielowarstwowych wokali w przebojowych numerach. No ale poszli w zupełnie inną stronę - niestety te wokale bardzo redukując.

    OdpowiedzUsuń
  9. "I nawet na ich najlepszych płytach zdarzają się rzeczy jak "Think of Me with Kindness"..."
    A co Ci nie pasuje w Think of Me with Kindness? Kawał świetniej ballady - wyrafinowana harmonia, mnóstwo detali rytmicznych (chyba z 5 różnych metrów płynnie zmieniających się w obrębie, paru taktów), a przy tym przecież wpada w ucho. Rewelacyjny numer - po Advencie i Knotsach najlepszy na Ośmiornicy.

    OdpowiedzUsuń
  10. Jak dla mnie Think of Me to jest numer np. w klimacie późniejszego soundtracku do Kontraktu Rysownika Nymana. Taka fajna postmoderna - melodyka jest w klimacie muzyki dawnej - zaaranżowana np. na kontratenor, klawesyn i barokową orkiestrę i masz czystego Purcella, a na lutnię solo - nawet Byrda (zresztą jest taka wersja na Youtubie). Ale wszystko poprzedzielane pauzami, wtłoczone w nieparzyste metra brzmi super.

    OdpowiedzUsuń
  11. Od zespołu progresywnego oczekiwałbym czegoś więcej niż sentymentalnej ballady, o z grubsza tradycyjnie piosenkowej budowie. Jeszcze ten tekst! Za rymy w rodzaju sorrow/tomorrow powinni nakładać kary finansowe na autorów! Czy szczególnie wyrafinowana harmonicznie? Nie powiedziałbym, myślę, że Beatlesi też byliby w stanie coś podobnego napisać. Melodia jest podobna do "Dog's Life", dla mnie wystarczyłaby tylko jedna taka piosenka na płycie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chcieli grać takie rzeczy, to lepiej było nie wyrzucać Eltona Johna z zespołu...

      Usuń
  12. Beatlesi nie pisali numerów, w którym byłoby pięć różnych rytmów (i to w obrębie paru minut). Tekstowo Gentle Giant nigdy nie był jakimś szczególnie wybitnym zespołem, ale nic w tym dziwnego, bo przecież nie zatrudniali poety do pisania tekstu. Tekst Think of Me jest stereotypowy, ale mnie nie razi - i to think of me with kindness - wcale brzmi typowo w kontekście miłosnej ballady.
    "Od zespołu progresywnego oczekiwałbym czegoś więcej niż sentymentalnej ballady, o z grubsza tradycyjnie piosenkowej budowie".
    Bez przesady - płyta jest wystarczająco nasycona "progresywnością" i lżejszy numer jest wręcz wskazany.

    OdpowiedzUsuń
  13. "lżejszy numer jest wręcz wskazany"
    Jeśli tak do tego podchodzić, to niech będzie, że jeden utwór mogą mieć z takich do wykonywania z zapaloną świecą na fortepianie (Debbie będzie wzruszona). Trochę dziwi fakt, że Minnear nie zwrócił uwagi kolegom na ten tekst, przecież on odebrał całkiem niezłe wykształcenie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. JD, ale przecież nawet te słynne "rabelaisowskie" teksty typu Avdent of Panurge czy Pantagrue's Nativity są prościutkie i tak naprawdę o niczym. One mają po prostu kreować określone wrażenie estetyczne -- nastrój "mediewalności", tak jak tekst Wreck ma wytwarzać aurę szant a Think of Me with Kindness klimat lirycznej ballady. Choć zdarzały się oczywiście wyjątki jak Power and The Glory czy Interview.

      Usuń
    2. Tak, ale zespół rockowy z intelektualnymi pretensjami powinien raczej unikać stereotypów. Reszta tekstów przynajmniej tematycznie odbiega znacznie od rockandrollowej normy.

      Usuń
    3. A dla mnie np. tekst Racounteur Troubadour jest o wiele bardziej rozczarowujący niż Think of Me. Bo to jest dopiero ultrastereotypowe ujęcie mediewalności bez żadnego drugiego dna, bez dialogu ze współczesnością (a przecież muzycznie utwór to czyni) bez krzty humoru. Wystarczy porównać do tematycznie podobnych "mediewalnych" utworów Jethro - np. Minstrela czy Jack-in-the- Green, które skrzą się od fajnych pomysłów i odniesień (do współczesności)

      Usuń
    4. Masz po prostu wyższe oczekiwania w stosunku do utworu, który nie wpisuje się bezpośrednio w logikę przemysłu kulturalnego. A teksty rzeczywiście nieudane...

      Usuń
    5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    6. Tzn ja nie oczekuję od GG jakiejś głębokiej poezji, zwłaszcza, że nie było w zespole człowieka o talentach literackich. Teksty mogą być o niczym - w tym sensie, że nie muszą mieć tzw. przesłania, mogą tylko kreować określone wrażenie estetyczne. Ale u Olbrzyma te teksty były - jakby to powiedzieć - takie bardzo "suche", "urzędowe", pozbawione wdzięku. Tak finezyjnemu muzycznie zespołowi przydałaby się teksty, powiedzmy , jak we wczesnym Roxy Music - erudycyjnie nasycone, grające skojarzeniami.

      Usuń
    7. Testy to jedna z niewielu przewag punka nad progiem...

      Usuń
    8. W progu wcale nie było tak źle. Z czołówki dobre teksty mieli Jethro (od Aqualunga, bo wcześniej nie - niektóre płyty jak Heavy Horses są fantastyczne pod tym względem), Crimson (chociaż Sinfied miewał słabsze momenty, ale rzadko, Palmer James też był w porządku), miesjcami Genesis plus grupy, które zatrudniały "zawodowców" - Procol Harum (super teksty!) i Renaissance. Tak naprawdę ewidentnie słabe teksty są tylko u Yes (bo to grafomania, no poza takimi "lingwistycznymi" wypadami jak Siberian Khatru), no i u Gentle Giant.

      Usuń
    9. Problemem jest głównie ta nieautentyczność, za którą kultura średnia była zawsze krytykowana. To silenie się na "literackość"...

      Usuń
    10. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    11. Ja tu żadnej nieauetentyczności nie widzę. Co najwyżej brak talentu. Muzycy grup progrockowych wywodzili się zazwyczaj z rodzin inteligenckich i jest naturalne, że sięgali po motywy kultury wysokiej, bo w niej po prostu dorastali. Tak było choćby w przypadku Genesis (a z kolei np. Sabsi to byli chłopaki dorastający w rodzinach robotniczych). Zachowując proporcje - ja też w latach licealnych pisałem wiersze inspirowane Baczyńskim, Bursą i właśnie Sinfieldem (którego tłumaczyłem w jakiś karkołomny sposób ze słownikiem Stanisławskego) i słuchałem Crimson (moja matka wykładała filozofię na uniwersytecie), a mój kumpel , którego matka pracowała w sklepie spożywczym słuchał Dead Kennedys i Bad Religion i ilustrował (zresztą świetnie) punkowe fanziny. Nie chodzi tu o jakiś nadęty elitaryzm - po prostu stwierdzenie faktu - bardzo wiele zależy od środowiska.

      Usuń

      Usuń
    12. Chodziło mi o próbę legitymizacji projektu rocka progresywnego jako muzyki artystycznej przez podobne odniesienia do kultury wysokiej. Typowe to z resztą dla kultury klasy średniej, z której, jak twierdzisz, wywodzili się przedstawiciele tego gatunku muzycznego.

      Usuń
    13. OKI, ale to zupełnie inny problem niż rzekomy brak autentyzmu. Temat na długą dyskusję - bo trzeba zdefiniować wiele aspektów: czym, jest muzyka artystyczna, czym jest (był) rock progresywny, kto próbował go legitymizować i w jaki sposób.

      Usuń
    14. Tradycyjnie to było ze sobą łączone, przynajmniej od czasów Virginii Woolf -https://web.archive.org/web/20220916075125/https://www.theatlantic.com/magazine/archive/1942/07/middlebrow-a-letter-written-but-not-sent/654308/

      Usuń
    15. No dobrze, ale jak te tezy z eseju Virginii mają się np. choćby do Gentle Giant? Czy rzeczywiście muzycy Gentle Giant byli snobistycznie nastawionymi przedstawicielami middlebrow, którzy nagrywali płyty po to, żeby podnieść swój status społeczny i upodobnić się do highbrow?

      Usuń
    16. Nadinterpretowujesz. Dyskusja dotyczyła tekstów, które określiłeś jako "bardzo suche", "urzędowe", "pozbawione wdzięku". Moją próbą wyjaśnienia ich charakteru było to, że są takie ze względu na oczekiwania jakie, jako przedstawiciele middlebrow, mogli mieć wobec takiej twórczości i które postanowili spełniać, zamiast pisać teksty o tym, co naprawdę ich interesowało i było dla nich ważne.

      Usuń
    17. OKI, ale istnieje o wiele prostsze wyjaśnienie. Muzykom zabrakło talentu literackiego, żeby pisać w przekonujący sposób o tym, co dla nich ważne i zarazem połączyć to finezyjnie z charakterem ich muzyki. Notabene do takiej muzyki, jaką proponował Olbrzym na swych klasycznych albumach, rzeczywiście niełatwo napisać dobre teksty i pewnie nawet zawodowcy (tzn osoby parające się piórem) mieliby z tym kłopoty.

      Usuń
  14. @JD

    „Mnie „Deseign” z „Interview” bardzo się podoba”.


    Pisałem o płytach wydanych w schyłkowym okresie działalności. Cytat z mojego tekstu: „Kryzys twórczy, który dopadł Gentle Giant w latach 1977-1980 był ewidentny. Trudno znaleźć osoby, które zachwycałyby się ich płytami nagranymi w tym okresie”. „Interview” ukazał się w 1976 roku.


    „Do GG można mieć za to pretensje o to, że nigdy nie podjęli żadnych prób z większą formą, pewnie dlatego zespół nie ma wśród fanów proga statusu porównywalnego do Yes”.


    Również uważam, że w tej dziedzinie niepotrzebnie się samoograniczali. Tym bardziej, że mieli w zespole Minneara, absolwenta londyńskiej Royal Academy of Music. Mało tego, jego specjalizacją była kompozycja. Background miał zatem znakomity. No ale cóż, taka była strategia artystyczna zespołu. Moim zdaniem, jedną z głównych przyczyn tego, że nie odnieśli sukcesu był brak charyzmatycznego, „medialnego” lidera. Instruktywna w tym względzie jest szczególnie historia Genesis, a dokładnie Petera Gabriela. Warto prześledzić sobie dokładnie, jaki był wpływ jego „przebieranek” i teatru rockowego na obecność zespołu w prasie muzycznej (szczególnie kłania się 1972 rok, bo był przełomowy). W sumie to materiał na ciekawy tekst z socjologii rocka. W przypadku Gentle Giant zabrakło bardzo dobrego, charakterystycznego wokalisty, który poruszyłby szersze grono rockfanów. Polityka wytwórni i jej specyficzny marketing ,delikatnie rzecz ujmując, nie pomogły. Często komercyjną trampoliną okazuje się również singiel.

    OdpowiedzUsuń
  15. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  16. Gentle Giant był nastawiony na granie zespołowe, nie wiem, czy obecność jakiegoś "medialnego lidera" nie zaburzyłaby równowagi wewnątrz zespołu. Z resztą Van der Graaf Generator charyzmatyczny lider nie wystarczył do osiągnięcia sukcesu...

    OdpowiedzUsuń
  17. Peter Hammill był charyzmatyczny, ale mało medialny. Nie była to osoba, która mogłaby porwać typowego rockowego słuchacza. Poza tym muzyka Van der Graaf Generator nie miała komercyjnego potencjału. Można wprawdzie przywołać „włoski fenomen”, o którym kiedyś pisałem, bo w Italii, szczególnie w okresie wydania „Pawn Hearts”, byli niezwykle popularni. Jest to jednak raczej tylko wyjątek potwierdzający regułę. Generalnie - w latach 1970-1976 był to zbyt bezkompromisowy zespół. W tym czasie na żadnym albumie nie pojawiła się „normalna” piosenka. Tylko mniej lub bardziej rozbudowane kompozycje. Po pewnych retuszach formalnych i aranżacyjnych być może spełniłyby warunki „House With No Door” i „Wondering”. Tylko czy mogłyby zyskać względy masowej publiki? Przypuszczam, że wątpię... Czas trwania to nie ostateczny argument, bo przecież byli twórcy, którzy proponowali długie, wielowątkowe suity i odnosili spektakularne sukcesy (vide Mike Oldfield). Istotna jest jednak specyfika muzyki.

    OdpowiedzUsuń
  18. Styl Hammilla był potem popularny w nurcie heavy metal, więc może jakaś szansa i tu była. Pewnie decydował raczej ponury nastrój i długość trwania utworów. Co sądzisz o strategii adaptacji do nowych czasów, którą przyjął na "Nadir's Big Chance"?

    OdpowiedzUsuń
  19. Hammill z okresu „Nadir’s Big Chance” był bardzo inspirujący dla twórców z kręgu nowej fali. Była taka, swego czasu głośna audycja radiowa z Johnnym Rottenem (jeśli mnie pamięć nie myli w BBC Radio One, 1976). Przywołuje się ją w książkach i artykułach, bo jest doskonałym źródłem pokazującym, czego słuchali apostołowie punk rocka. Okazuje się, że słuchali również VdGG i Hammilla. Wokalista Sex Pistols wspomniał nawet o „Nadir’s Big Chance”. Hipokryta Rotten, paradujący wtedy w koszulce z napisem „I hate Pink Floyd”, dopiero po latach przyznał, że tak naprawdę cenił ten zespół, szczególnie wczesny psychodeliczny okres działalności.

    Paradoks polega na tym, że, zdawałoby się, mało progresywny „Nadir’s Big Chance” z perspektywy czasu jawi się, jako dzieło zdecydowanie progresywne. Album w niemałym stopniu był przecież prefiguracją nowofalowego stylu. W 1975 roku granie rocka progresywnego w pewnej utartej konwencji stawało się... coraz mniej progresywne. Progresywna elita (np. ELP, Genesis, Yes) postanowiła uprościć muzykę i zaczęła flirt z pop rockiem. Hammill nie tylko nie poszedł na „komercję”, ale także nie zaczął multiplikować płyt utrzymanych w sprawdzonej konwencji. Szukał czegoś nowego i trzeba mu przyznać, że cały czas był „na bieżąco”, a nawet krok do przodu w stosunku do mainstreamu. Nie jestem wielkim fanem „Nadir’s Big Chance”, ale nie ma to żadnego znaczenia, bo obiektywnie rzecz biorąc jest to ważny album. W sumie to intrygujący dokument poszukiwań po progresywnej rewolucji, kiedy to jej czołowi eksponenci stopniowo zaczęli obrastać tłuszczem.

    OdpowiedzUsuń