14.02.2024
Postanowiłem napisać kilka zdań na temat albumu, który bez wątpienia ma kultowy status. Tym razem nie będę jednak budował mu pomnika. Nie będzie to głos „z drugiej strony barykady”, bowiem czasami chętnie do niego wracam. Daleko mi jednak do zachwytu...
Admiratorzy „Lanquidity” mogą powołać się na argument „ilościowy”. W tym względzie vox populi jest jednoznaczny - to najbardziej popularny album w dorobku artysty. Do takiego wniosku można choćby dojść po analizie danych Rate Your Music. Słuchacze udzielający się na tym portalu najwyżej ocenili właśnie „Lanquidity”. Album ma nie tylko najwyższą liczbę ocen, ale także, co szczególnie istotne, średnią ocen. Tuż za nim plasuje się „Space Is The Place” (1972), który od dawna cieszy się wielką estymą. Muszę przyznać, że dla mnie zawsze była to wielka zagadka. Dlaczego akurat ten album? Podobnie jak w przypadku „Lanquidity”, jednym z najważniejszych powodów jest to, że jest to album względnie prosty w odbiorze. Tym samym może przypaść do gustu nie tylko ortodoksyjnym jazzfanom, ale także osobom słuchającym różnych odmian muzyki popularnej. „Lanquidity” najwyraźniej z różnych powodów uwiódł nie tylko starszych słuchaczy, ale także młodszych, zdobywających muzyczne doświadczenia już w XXI wieku. Uniwersalny charakter, umiejętne zbalansowanie treści muzycznych oraz dobry warsztat kompozytorski również mają swoje znaczenie.
Muszę przyznać, że na przestrzeni lat ten album trochę u mnie stracił. Kiedyś oceniłbym go 8/10, obecnie 7/10, w porywach 7,5/10. Owszem, niejednego może uwieść specyficznym klimatem, osobiście wolę jednak inne wcielenie przybysza z Saturna. Rzecz jasna, w tym przypadku mam na myśli albumy, w większym lub mniejszym stopniu, wpisujące się w estetykę fusion. Porównywanie bohatera niniejszego tekstu z ortodoksyjnym free jazzem (np. „Magic City”) byłoby znacznie trudniejsze. Na „Lanquidity” nie wszystko mnie przekonuje i zachwyca. Dobrze, że artysta zapuścił się w nieco inne rejony. Uproszczenie języka muzycznego ma swoje zalety, bo dzięki temu album jest doskonałym materiałem dla osób, które chciałyby poznać tajemniczy i hermetyczny świat klawiszowca. Dla mnie problemem jest jednak to, że tych uproszczeń jest za dużo. Wolę bardziej zakręcone i bezkompromisowe wcielenie Sun Ra. W obrębie takiej stylistyki niektóre wcześniejsze i późniejsze jego płyty zawierają więcej intrygujących rozwiązań w sferze rytmicznej, harmonicznej i brzmieniowej. Czasami nużą mnie repetycje, których na tym albumie nie brakuje.
Argumenty we wcześniejszym akapicie można sprowadzić do indywidualnych preferencji. W tym miejscu można przywołać znaną wypowiedź Franka Zappy, który w jednym z wywiadów dosadnie skonstatował - to co dla jednych jest wdechowe, dla innych może być zwykłym gównem. Tym razem odwołałam się do bardziej zobiektywizowanych argumentów. Sun Ra był jednym z mistrzów syntezatorowego grania. Pod tym względem „Lanquidity” z pewnością nie jest jednym z jego szczytowych osiągnięć. Tym razem jego gra jest mniej kreatywna pod względem brzmieniowym. Wcześniej odkrywał nowe lądy, tymczasem na swoim najbardziej popularnym albumie podążył bardziej konwencjonalną ścieżką. Jak na 1978 rok muzyka w wielu miejscach brzmi dość zachowawczo, czasami wręcz staroświecko. Na „Lanquidity” przybysz z Saturna sprawia wrażenie jakby chciał uruchomić dźwiękowy wehikuł czasu i przenieść się do początku lat 70. Nagrania z tego albumu w sensie stylistycznym i brzmieniowym ewidentnie nawiązują do fusion z początku wspomnianej dekady. Paradoks sytuacji polega na tym, że wcześniej Sun Ra był w awangardzie postępu, tym razem brzmi trochę, jakby uwiodły go klimaty w stylu retro. Bynajmniej nie oznacza to jednak, że należy pomstować na nagrania z tego albumu. Nie można wszak wymagać, aby artysta był permanentnie postępowy, innowatorski, tworzył zręby nowej estetyki... Z drugiej strony, może wypadałoby jednak, aby sztandarowe dzieło klawiszowca należało do tych bardziej progresywnych i oryginalnych? Dla części słuchaczy powyższe zagadnienia mogą nie być szczególnie istotne. Ewentualne prekursorstwo czy nawet idiomatyczność są dla nich tylko dopełnieniem całości. Dokonując kompleksowej oceny dzieła, nie można jednak od tych wątków abstrahować.
Muszę przyznać, że najbardziej przemawiają do mnie płyty artysty, na których wraz ze swoimi współpracownikami w śmiały sposób poszukuje nowych brzmień. Szczególnie bliskie są mi jego eksploracje syntezatorowe. Warto przypomnieć, że jeden z najwybitniejszych krytyków jazzowych, Joachim Ernst Berendt, za szczytowe osiągnięcie w zakresie używania syntezatorów w jazzie uważał właśnie partie solowe mieszkańca Saturna. Na tle jego najwybitniejszych dokonań na tym polu, „Lanquidity” wypada mniej przekonująco. Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że album jest ciekawym dokumentem okresu, gdy artysta czasy „burzy i naporu” miał już za sobą. Apologeci tego albumu uważają, że jest to najwybitniejszy album Sun Ra utrzymany w konwencji fusion. Osobiście jestem odmiennego zdania. Wyżej cenię sobie nie tylko niektóre wcześniejsze albumy, ale także przynajmniej dwa późniejsze. Jako że, niestety, są znacznie mniej znane, warto o nich wspomnieć. Wręcz znakomity jest „Voice Of The Eternal Tomorrow” (1980). Jeszcze wyżej oceniłbym przepyszny „Strange Celestial Road”(1980), który wpisuje się w eksperymentalną odmianę jazzu kosmicznego, bliską bardziej zakręconym odmianom fusion.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz