12.02.2025
Zazwyczaj staram się unikać pisania recenzji klasycznych albumów. Choćby dlatego, że napisano już o nich prawie wszystko. Jeżeli po nie sięgam, zazwyczaj wybieram jakiś problemowy aspekt. Tak będzie też tym razem. W trzyczęściowym eseju pochylę się z uwagą nad specyfiką „symfonicznej” estetyki „In The Court Of The Crimson King”.
Lata 1967-1969 to faza protoprogresywna. To właśnie wtedy wykuwały się fundamenty gatunku. W 1969 roku coraz wyraźniej dostrzegalny był proces krzepnięcia idiomu. Muzycy coraz śmielej odchodzili od formy piosenkowej, czerpanie ze skarbnicy muzyki „poważnej” stawało się normą a nie ewenementem. Wzbogaceniu ulegała tkanka brzmieniowa, forma kompozycji stawała się coraz bardziej złożona i urozmaicona. Kiedy dokładnie kończy się faza protoprogresywna? W sferze artystycznej wszystko jest płynne i dynamiczne, dlatego trudno operować jednoznacznymi cezurami. Wydaję się, że umiejscowienie tego procesu w drugiej połowie 1969 roku jest najbardziej sensowne. To właśnie wtedy światło dzienne ujrzały albumy, które były dojrzałą emanacją „postępowego” rocka. Wydany we wrześniu 1969 roku „Volume Two” The Soft Machine wpisywał się w eksperymentalny nurt psychodelii ożenionej z „poważną” awangardą. Rychło stał się istotnym punktem odniesienia dla „szkoły Canterbury”.
W listopadzie do sklepów muzycznych trafiło inne pomnikowe wydawnictwo - „Ummagumma”. Album Pink Floyd inspirował nie tylko twórców z kręgu brytyjskiego progrocka, ale także scenę krautrockową. W jednym z wywiadów lider Tangerine Dream, Edgar Froese stwierdził nawet, że w jego kraju na początku lat 70. było to najbardziej wpływowe wydawnictwo. „Ummagumma” i „Volume Two” dowodnie świadczą o tym, że fuzja rocka z muzyką artystyczną może przybierać różną formę i treść. Dla mainstreamowej odmiany rocka progresywnego fundamentalne znaczenie miał wydany w październiku 1969 roku debiut King Crimson. Skupimy się na wydawnictwie, które uchodzi za wzorcowy model symfonicznego rocka. Jest to tyleż frapujący co niejednoznaczny aspekt, dlatego warto poddać go analizie. W ramach wprowadzenia, w pierwszej części tekstu nakreślę problem z nieco szerszej perspektywy. Głównie z myślą o osobach, które nie mają jeszcze wystarczającej wiedzy, aby zrozumieć wszystkie konteksty.
Warto pokrótce zdefiniować, co rozumiemy pod nazwą „symfonicznego rocka” oraz jakie są jego podstawowe cechy. Twórcy tego nurtu mieli ambicję połączenia w jedną koherentną całość rocka z elementami muzyki „poważnej”. „Postępowość” zjawiska miała przejawiać się w tym, że odchodzono od utartych schematów formy „piosenkowej”, wzbogacano język harmoniczny i rytmiczny. Starano się urozmaicić architektonikę kompozycji. Nierzadko były to formy wielowątkowe. Nacisk kładziono na unowocześnienie tkanki brzmieniowej. Zazwyczaj było jednak tak, że to, co „nowe” i „postępowe” w obrębie rocka w szerszym kontekście traciło posmak nowatorstwa. Ten wątek zasługuje na oddzielny, obszerny tekst. W przyszłości z pewnością pojawi się na blogu. „Symfoniczność” rocka można sprowadzić do trzech zabiegów artystycznych. Poszerzenie ekspresji rockowej o nowe elementy, typowe dla muzyki klasycznej - na przykład patos, specyficzna koturnowość. Zaadoptowanie w obrębie rockowego idiomu nowych rozwiązań fakturalnych i form (suita, rondo, allegro sonatowe, preludium). Last but not least - urozmaicenie palety instrumentalnej. W tym kontekście szczególnie ważne są zabiegi mające na celu uzyskanie quasi symfonicznego brzmienia. Z oczywistych względów nader rzadko sięgano po aparat orkiestrowy, posiłkując się popularnym melotronem. Z czasem zaznaczyła się rosnąca rola syntezatorów. King Crimson w wydaniu „symfonicznym” to bodaj najbardziej szczęśliwy przykład wykorzystania melotronu w obrębie takiej stylistyki.
Z perspektywy czasu wiemy już, że ukazanie się „In The Court Of The Crimson King” nadało nową dynamikę rozwoju gatunku. Oto zaczęła się kształtować jego dojrzała forma, czego debiut Karmazynowego Króla był chyba najbardziej wyrazistym ucieleśnieniem. W istocie dokonała się jego ostateczna krystalizacja. Wystarczy zestawić obok siebie dokonania protoprogresywnych podmiotów artystycznych (The Nice, Procol Harum, The Moody Blues) i omawiany album. Trudno nie dostrzec, że Fripp et consortes korzystali z różnych wzorców wprowadzonych przez prekursorów. Ich model muzykowania był jednak nie tylko bardziej wyrafinowany, ale także lepiej przetrwał próbę czasu. Debiut orkiestry Frippa był istotnym punktem odniesienia nie tylko dla rozlicznych epigonów, ale także niektórych najbardziej prominentnych przedstawicieli gatunku. Kłania się choćby Yes. Bodaj najbardziej dobitnym przykładem są instrumentalne segmenty „Heart Of The Sunrise” z „Fragile” (1971). Karmazynowe reminiscencje bez trudu odnajdziemy na „Trespass” (1970). Z jednej strony, charakterystyczne melotronowe faktury, z drugiej, silne wpływy sztuki perkusyjnej Michaela Gilesa. Klawiszowiec Genesis,Tony Banks, przyznawał w wywiadach, że debiut King Crimson wywarł na nich wielkie wrażenie i niewątpliwie w jakimś stopniu wpłynął na ich ówczesne poszukiwania muzyczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz