11.12.2024
Stali czytelnicy zapewne zauważyli, że co kilka miesięcy wrzucam na blog swoje prywatne zestawienia ulubionych płyt. Czasami są to rankingi dotyczące danego rocznika, innym razem nurtu muzycznego. Tym razem w grę wchodzi druga ewentualność z naciskiem na czynnik regionalny.
W latach 70. w Ameryce Północnej najwięcej grup progresywnych działało nie w Stanach Zjednoczonych, ale Kanadzie. Rzecz należałoby uściślić – ich lwia część pochodziła z Québec, czyli największej prowincji Kraju Klonowego Liścia. Jako że jest to francuskojęzyczna część państwa, nie dziwi fakt, że na płytach zdecydowanie dominuje język Moliera. Silne wpływy kultury europejskiej przyczyniły się do tego, że w latach 70. powstało tam sporo płyt progresywnych lub okołoprogresywnych. Warto nakreślić ogólny profil zjawiska. Nie jest to proste, bowiem nurt był wielobarwny. Harmonium, najprościej rzecz ujmując, to progresywny folk, Sloche grawitował w stronę „mainstreamowego” rocka z jazz rockowymi naleciałościami. Duet Dionne-Brégent zainteresuje miłośników progresywnej elektroniki, z kolei L’Engoulevent osoby bardziej zorientowane na folk. Ciekawymi postaciami są Charles Kaczynski i Neil Chotem, którzy proponowali bardziej eklektyczną muzykę. Trudno nie wspomnieć o tych, których zapewne część z Was dobrze zna: Maneige, Morse Code, Pollen, Et Cetera, Opus-5. Długo można wymieniać...
Scena Québec nie była potęga na progresywnej mapie świata. Żadną miarą nie mam zamiaru przekonywać Was, że znajdziecie na niej formacje, które w jednym szeregu można postawić obok największych klasyków gatunku. Można zatem uznać, że jest to ciekawostka dla miłośników szeroko pojętego rocka progresywnego. Daleki byłbym jednak od deprecjonowania tej sceny muzycznej. Jeśli ktoś poznał już wszystkie najciekawsze pozycje z Wielkiej Brytanii i Italii, dobrze orientuje się w zeuhl i krautrocku, czas na inne zakątki świata. Scena Québec to jedna z możliwości. Z pozycji, które poznałem (blisko 100 płyt), circa 25 oceniłbym na co najmniej 7/10, choć oceny maksymalnej nie dałbym żadnej. Około 30 albumów wyceniłem sobie 6/10. Reszta to już rzeczy bardzo przeciętne i słabe. Jeśli do tego towarzystwa dodamy jeszcze dwa bandy ze sceny Toronto (Rush, FM), praktycznie skompletujemy progresywną czołówkę z Kanady. Gdyby FM pochodził ze stanu Québec jego debiutancki album „Black Noise” (1978) byłby jedną z największych pereł tamtejszej sceny.
Najwyżej cenię sobie dwa albumy Harmonium. Przez kilkanaście lat palmę pierwszeństwa dzierżył „Si on avait besoin d'une cinquième saison”. Im lepiej poznawałem „L’heptade”, tym bardziej rosły jego notowania. Ostatecznie wylądował na szczycie zestawienia. Muzycy zaczynali dość niepozornie, bo ich eponimiczny debiut, owszem interesujący, nie był jednak wybitnym osiągnięciem. Druga płyta studyjna przyniosła duży skok jakościowy. Na „Si on avait besoin d'une cinquième saison” muzykom udało się zręcznie wymieszać elementy folku z „miękkim” progrockiem. Znacznie wzrosła rola instrumentów klawiszowych (syntezatory, elektryczny fortepian, melotron). Tkanka muzyczna nadal była jednak wysublimowana. Uwagę zwracał fakt, że grupa obywała się bez perkusisty. Powyższy album nierzadko jest zaliczany do arcydzieł rocka progresywnego.
Dwupłytowy „L’heptade” (1976) to ponownie urokliwa mieszanka folk rocka i rocka progresywnego, aczkolwiek proporcje są już nieco inne. Materiał jest bardziej progresywny, miejscami zbliża się nawet do rocka symfonicznego. Partie orkiestrowe pozbawione są jednak bombastycznego zabarwienia. Zazwyczaj mają nokturnowy charakter, pełniąc rolę preludiów i postludiów. Materia dźwiękowa jest jeszcze bardziej wyrafinowana. Muzyka skrzy się różnymi subtelnymi barwami. Program został zdominowany przez długie, wielowątkowe kompozycje. Język francuski oraz specyficzna sztuka wokalna Serge’a Fiorego sprawiają, że w niejednym miejscu pojawiają się skojarzenia z chanson française. Nadaje to całości specyficznego zabarwienia. „L’heptade” to jazda obowiązkowa nie tylko dla miłośników progrocka, ale szerzej, klasycznego rocka z lat 70. Warto zanurzyć się w te dźwięki. Płyta jest wolno rozpuszczającą się kapsułką - dopiero z czasem w pełni odkrywa swoje uroki. Dlatego warto poświęcić jej więcej czasu.
Scena Québec – TOP 50
1. Harmonium – L’heptade (1976)
2. Harmonium - Si on avait besoin d'une cinquième saison (1975)
3. Sloche – J’un oeil (1975)
4. Pollen – Pollen (1976)
5. Sloche – Stadacone (1976)
6. Dionne - Bregent – Deux (1977)
7. Et Cetera – Et Cetera (1976)
8. Maneige – Les porches (1975)
9. Octobre – Survivance (1975)
10. Neil Chotem - Live au El Casino (1980)
11. Morse Code – La marche des hommes (1975)
12. Opus-5 – Contre-courant (1976)
13. Charles Kaczynski - Lumière de la nuit (1979)
14. Harmonium – Harmonium (1974)
15. Franck Dervieux – Dimension M (1972)
16. Opus-5 – Serieux ou pas (1976)
17. Aquarelle – Sous un arbre (1978)
18. Maneige - Ni vent... Ni nouvelle (1977)
19. L’Engoulevent - L'Île où vivent les Louis (1977)
20. Octobre - Les nouvelles terres (1974)
21. Maneige – Maneige (1975)
22. Morse Code – Procreation (1976)
23. Le Temps – Le Temps (1975)
24. L’Engoulevent – Étoifilan (1979)
25. Connivence – Connivence (1977)
26. Contraction – Contraction (1972)
27. Maneige – Libre service – Self service (1978)
28. Michel Madore - Le Komuso à cordes (1976)
29. Pascal Languirand - De Harmonia Uniwersalia (1980)
30. Beau Dommage - Où est passée la noce? (1975)
31. Fiori-Seguin - Deux cents nuits à l'heure (1978)
32. Syncope – Syncope (1980)
33. Octobre – Octobre (1973)
34. Connivence – II (1979)
35. Les Champignons – Premiere Capsule (1972)
36. Serge Locat – Transfert (1978)
37. L’Infonie – Volume 33: Mantra (1971)
38. Roger Rodier – Upon velveatur (1972)
39. Solstice – Espresso (1981)
40. Lasting Weep - Le spectacle de l'albatros (arch, 2007)
41. Contraction - La bourse ou la vie (1974)
42. Beau Dommage - Beau Dommage (1974)
43. Dionne Bregent - ...Et le troisième jour (1976)
44. Agharta – Agharta (1981)
45. L’Infonie – Volume 333 (1972)
46. Cano - Au nord de notre vie (1977)
47. Conventum – À l'affût d'un complot (1977)
48. L’ Orchestre Sympathique - En concert à la Grande Passe (1979)
49. Breche - Carapace et chair tendre (1979)
50. Ungava – Ungava (1977)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPierwsze miejsce dla Harmonium w sumie jak najbardziej OKI. Natomiast zastanawia mnie - poza naturalnymi różnicami w preferencjach - stosunkowo niska pozycja Maneige (zwłaszcza Ni Vent). Bo akurat to zespół absolutnie zjawiskowy i uważam, że ze ścisłego topu światowego - tak mistrzowsko zaaranżowanych i zagranych, a przy tym naprawdę oryginalnych płyt z kręgu symfonicznego proga, to jest dosłownie kilka (w ogóle - nie że w Quebeku!). Żeby Ni Vent było niżej niż Octobre? Przecież Octobre to kapela w drugoligowa pod każdym względem, tyle że ważna dla sceny Quebeku bo popularna wśród młodzieży (głównie przez teksty- to był taki pokoleniowo ważny band). Jasne - z gustem czy pozycją na liście trudno dyskutować, więc to nie tyle polemika, co ciekawość, dlaczego akurat tak? Jakie argumenty na korzyść Octobre i co Ci nie do końca pasuje w Maneige?
OdpowiedzUsuńZresztą Sloche - za którym aż tak nie przepadam jak za Maneige- to też obiektywnie muzycy z absolutnego topu. Bregent- nadzwyczaj oryginalny i fascynujący twórca. Dla odmiany np. Morse Code prywatnie bardzo lubię, no ale jest to właśnie klasyczna druga- czy nawet trzecia liga. Podobnie jak Pollen (które jednak o wiele lubię mniej). Et Cetera - świetni muzycy, no ale jednoznaczne klony Gentle Giant, więc ciężko bardzo wysoko oceniać ten album. Album Kaczyńskiego - dzieło rzadkiej urody - oczywiście marginalne w sensie znaczenia dla gatunku, natomiast stawiam je na równi z najlepszymi. L'Engoulevent czołówka prog-folku i naprawdę dość unikalny styl.
OdpowiedzUsuńNie dziwię się, że się dziwisz. Po sporządzeniu listy od razu rzuciło mi się w oczy, że, obiektywnie rzecz biorąc, Maneige jest dość nisko. Jakoś nigdy nie udało mi się bliżej zaprzyjaźnić z tym bandem. Teoretycznie powinien się podobać, praktycznie - jakoś szczególnie mnie nie zauroczył. Dlatego rzadko wracam do ich płyt. Najmilej wspominam „Les Porches”. W ciągu ostatniego roku kilka razy nachodziła mnie myśl, aby odświeżyć sobie jakiś album Maneige z lat 1975-1977, ale zawsze wybierałem coś innego... Dość wysoko w zestawie byłby ich koncert „Live à l'Évêché 1975”. Nie umieściłem go jednak, ponieważ jest to materiał archiwalny.
OdpowiedzUsuńA propos mojego zestawienia, rankingi układam tylko w oparciu o osobiste preferencje. Nie biorę pod uwagę czynników obiektywnych. Z jednej strony, jest to dla mnie przyjemna rozrywka, z drugiej, praktyczny sposób uporządkowania poznanych płyt. Dzięki temu można lepiej ogarnąć poznany obszar muzyczny. Niektóre płyty trudno jest ocenić, ponieważ są bardzo nierówne, czasami eklektyczne. Dobry przykład to koncertowy album Neila Chotema. Miejscami jest frapujący, szczególnie bardziej wysublimowane fragmenty. Gdy jednak uderza w stronę jazz rocka, muzyka trąci nieco sztampą.
A jeśli tak - to wszystko wyjaśnia. Masz tendencję do obiektywizacji opisywanej przez siebie muzyki (co jest zresztą bardzo cenne, bo takich ujęć nie ma wiele), stąd zakładałem, że i ta lista jest bardziej "zobiektywizowana". Ale jeśli to czysto prywatne preferencje, no to wiadomo - nie sposób się do takich list przyczepiać. Tej płyty Chotema nie znam - on zrobił bardzo ładne orkiestracje na Heptade, ale całościowo nie jestem wielkim fanem tej płyty - uważam, że do Harmonium nie za bardzo pasują bardziej elektryczne brzmienia (np. syntezatorów) i mocniejsze, rockowe rytmy. Wg mnie najlepsi, najbardziej wiarygodni byli w tematach folkowo-balladowych - debiut stawiam na równi z dwójką.
OdpowiedzUsuńCo do Maneige- to obydwa koncerty są świetne. To był taki band, że mimo wpływów, które oczywiście oczywiście są obecne w ich muzyce (np. Gentle Giant czy gigantów fusion) udało im się osiągnąć naprawdę dużą oryginalność (trudno jest np. wymienić płytę fusion, która brzmiałaby tak jak Ni Vent, a przecież ten gatunek w drugiej połowie lat 70 był niemiłosiernie wyeksploatowany). Plus doskonały warsztat i erudycja muzyków. W ogóle walorem całej sceny z Quebeku jest wysoki poziom rzemiosła - nawet w tych mniej kreatywnych zespołach jak Pollen, Et Cetera, Morse Code, CANO czy Aquarelle. Z Twojej listy nie znam dosłownie paru tytułów, a o żadnej grupie nie mogę powiedzieć, że była amatorska czy mierna warsztatowo. To wbrew pozorom dużo - jeśli się zestawi tę scenę z włoską, brytyjską (mówię o drugiej lidze), skandynawską czy niemiecką, gdzie tych - często zupełnie amatorskich - kapel jest sporo. Oczywiście z drugiej strony można powiedzieć, że była to scena o wiele mniejsza, więc i materiał do selekcji węższy.
„...ale całościowo nie jestem wielkim fanem tej płyty - uważam, że do Harmonium nie za bardzo pasują bardziej elektryczne brzmienia (np. syntezatorów) i mocniejsze, rockowe rytmy. Wg mnie najlepsi, najbardziej wiarygodni byli w tematach folkowo-balladowych - debiut stawiam na równi z dwójką”.
OdpowiedzUsuńDebiut jest, niestety, nierówny. Wręcz wspaniały jest opener „Harmonium”. Wyróżniają się „Si doucement” i „Un musicien parmi...”. Bardziej dynamiczne fragmenty mniej mnie przekonują. Na „L’heptade” jest całkiem sporo delikatnych, akustycznych segmentów. Niektóre, moim zdaniem, są bardziej dojrzałe i wysublimowane. W grę wchodzi aranż i cyzelowanie partii instrumentalnych. Najbardziej wydelikacone i barwne fragmenty mają quasi impresjonistyczne zabarwienie (np. „Le Corridor”/”Les premieres lumieres”, „Lumieres de ves”).Lumières de vie
„W ogóle walorem całej sceny z Quebeku jest wysoki poziom rzemiosła - nawet w tych mniej kreatywnych zespołach jak Pollen, Et Cetera, Morse Code, CANO czy Aquarelle”.
Jak najbardziej. Zwróciłbym jeszcze uwagę na jeden wątek. Jednym z cenniejszych elementów będących spuścizną sceny Quebec jest specyficzny, różnorodny melanż folku z różnymi odmianami progrocka. Różnorodny, bo czołowe orkiestry z tej kanadyjskiej prowincji miały różne pomysły i strategie artystyczne. Wystarczy zestawić obok siebie Harmonium, L’Engoulevent i Charlesa Kaczynskiego. Z drugiej strony, jeśli dodamy do tego jeszcze wpływy chanson française, w rezultacie otrzymujemy nurt, który, po części, zdołał wypracować sobie własną tożsamość. Rzecz jasna, większość tej krainy zasiedlali epigoni, jednak nie można zapominać o wartości dodanej. Na styku rocka progresywnego i jazz rocka takim bandem był wspominany przez Ciebie Maneige.
Ja mam ogromną słabość do debiutu Harmonium. Przyznam się, że bywa, iż słucham tej płyty przy pracy i cały dzień non stop (tzn odtwarzam ją np. 8 razy pod rząd). Oczywiście, że tytułowy jest najwspanialszy, ale dla mnie nie ma tam słabych punktów - nawet te mniej zapadające w pamięć utwory są b. dobre - np. swingujący 100 000 Raisons (który nota bene nie znalazł się na oryginalnym LP) czy uroczy Attends Moi.
OdpowiedzUsuńCo do Heptade oczywiście to nie jest zła płyta i naprawdę ambitna ( Corridor piękny!), ale są fragmenty (i to nie incydentalne), gdzie to przeładowanie aranżacyjne i rockowa rytmika sprawia dyskusyjne wrażenie - robi się z tego taki estradowy muzak. Generalnie mało co mi tak nie pasuje do głosu i melodyki Fioriego jak syntezatory, rozbudowane aranże i mocniejsze rytmy. Podobnie odebrałbym zapewne np. płytę Pentangle zaarażowaną jak Heptade.
Wystarczy zestawić obok siebie Harmonium, L’Engoulevent i Charlesa Kaczynskiego. Z drugiej strony, jeśli dodamy do tego jeszcze wpływy chanson française, w rezultacie otrzymujemy nurt, który, po części, zdołał wypracować sobie własną tożsamość. Rzecz jasna, większość tej krainy zasiedlali epigoni, jednak nie można zapominać o wartości dodanej.
OdpowiedzUsuńTo fakt- a dodajmy do tego jeszcze zespoły, który czerpały bardziej z tradycji anglosaskiej - np. Offenbach czy CANO (notabene to nie jest w sensie ścisłym zespół z Quebecu, tylko z Ontario, choć frankofoński). Generalnie nie postawiłbym tezy, że scena z Quebeku jest mniej wartościowa niż włoska. Naprawdę wartościowych płyt nagrano w Quebecu niewiele mniej niż we Włoszech (w Qubeku wg mnie plus minus 20 płyt z wysokiej półki - we Włoszech ze 30 z hakiem) , a że nie było tam różnych trzecio czy czwartoligowych "straszności"- bandów zupełnie amatorskich, których w Italii niestety jest sporo, to i lepiej.
A tak na marginesie - badałeś Quebec od strony płyt stricte jazzowych? Są tam jakieś płyty godne uwagi?
OdpowiedzUsuńItalia w sensie ilościowym to niewątpliwie szersze zjawisko. Zerknąłem sobie na swój TOP 200 włoskiego rocka progresywnego i faktycznie albumów znaczących jest circa 30-40. To i tak dużo. Powinno to dać do myślenia osobom, które znajdują dużą przyjemność w jego deprecjonowaniu. Czy na taką refleksję można jednak oczekiwać?
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie - badałeś Quebec od strony płyt stricte jazzowych? Są tam jakieś płyty godne uwagi?
Szukałem, ale praktycznie nic nie znalazłem. Najlepsi kanadyjscy jazzmeni często działali w USA, co bynajmniej nie dziwi. W prowincji Quebec urodzili się na przykład Oscar Peterson i Maynard Ferguson. Inni Kanadyjczycy, którzy poważnie zaistnieli w kraju Waszyngtona, to Gil Evans i Paul Bley.
" Powinno to dać do myślenia osobom, które znajdują dużą przyjemność w jego deprecjonowaniu. Czy na taką refleksję można jednak oczekiwać?"
OdpowiedzUsuńNie sądzę (haha). Ja regularnie wracam do włoskiego proga - tzn do tych najlepszych płyt. Chociaż i z tych, które uważałem za słabsze, czasami coś mnie pozytywnie zaskoczy. Tak było parę miesięcy temu z płytą Corte Dei Miracoli, którą uważałem za drugoligową i niewartą większej uwagi. Tymczasem teraz zwróciłem uwagę - jak świetni są to warsztatowo muzycy. Klawisze top- gra tam Riccardo Zenga- później jeden z najbardziej cenionych pianistów jazzowych we Włoszech, świetny perkusista. Oczywiście - w sensie kreatywności jest to grupa zapatrzona w ELP, natomiast poziom wykonawczy jest pierwszoligowy (i nie ma kopiowania patentów czy schematów harmonicznych - naprawdę są to ciekawe harmonie i oryginalne solówki). Także duże zaskoczenie in plus - odśwież ich sobie przy okazji.
Riccardo Zegna (zrobiła mi się literówka "na cześć" bramkarza wloskiej reprezentacji z MŚ 90)
OdpowiedzUsuńOd dobrych kilku lat przestałem już głęboko buszować w starej muzyce. Zbyt często nachodziła mnie refleksja, że doszedłem do ściany. Straciłem zbyt dużo czasu na różne drugoligowe, a nawet trzecioligowe wynalazki. Tymczasem nie znałem jeszcze niektórych ważnych pozycji z obszaru tzw. muzyki poważnej. Między innymi dlatego bardziej zacząłem doceniać romantyzm. Im głębiej człowiek zapuszcza się w ten rejon, tym bardziej wydaje się frapujący. Włoskego proga w ciągu ostatnich 10 lat słuchałem już mniej. Regularnie wracam do Wielkiej Trójcy (PFM, Area, Banco Del Mutuo Soccorso). Corte Dei Miracoli ostatni raz słyszałem kilkanaście lat temu. Może trzeba dać im znowu szansę...
OdpowiedzUsuńRomantyzm piękna sprawa - zawsze był to mój ulubiony okres w muzyce klasycznej. Klasyki słucham regularnie i tzw. fazami, tzn. kiedy zaczynam, nie słucham praktycznie żadnych innych gatunków przez parę tygodni. Czasem zachwyci mnie coś zupełnie niespodziewanie - np. tak było w tym roku z sonatami skrzypcowymi Gabriela Faure- kompozytora, który raczej nie należał do moich ulubionych. A Sonaty - cudo, kupiłem w sumie przypadkowo płytę (jako dodatek do zamówienia) i słuchałem jej non stop przez tydzień.
UsuńFaure również nie należy do moich ulubieńców. Muszę jeszcze zrobić kolejne podejście do jego muzyki fortepianowej, bo jestem „zwierzęciem klawiszowym”. Jedną kompozycję z jego dorobku muszę jednak wyróżnić, bo zrobiła na mnie spore wrażenie. Niektóre segmenty są naprawdę czarowne. Przy okazji podam ulubioną interpretację:
OdpowiedzUsuńRequiem (Version Originale) - La Chapelle Royale
- Ensemble Musique Oblique - Philippe Herreweghe - 1988
Może jeszcze coś z zupełnie innej beczki. Kiedyś pisałeś, że nie przepadasz za Pendereckim. Ciekaw jestem, czy słyszałeś Siedem bram Jerozolimy. To już „późny” Penderecki, często flirtujący z estetyką neoromantyzmu. Siedem bram Jerozolimy to frapująca synteza „starego” z „nowym”. Najbardziej przemawia do mnie poniższa interpretacja:
Seven Gates of Jerusalem - Soloists, Choir & Orchestra of the Academy of Music in Kraków - Penderecki - 2008
Tak przy okazji, dla każdego, kto chciałby wejść w świat muzyki współczesnej, Siedem bram Jerozolimy to naprawdę dobry początek. Nie zrazi ekscentrycznością, radykalizmem i hermetycznością. Nie mamy tu już do czynienia z ortodoksyjnym sonoryzmem. Jedną z zalet dzieła są przepiękne melodie.
Requiem to sztandarowy utwór Faure'go, ale jednak wolę sonaty. Bram Jerozolimy jeszcze nie słuchałem, ale pewnie kiedyś się to zdarzy. Nie tak dawno miałem fazę na fińskiego współczesnego kompozytora - Kaleviego Aho (kupiłem 4 jego symfonie). Tam znajduję to, co mi najbardziej odpowiada - neoklasycyzm, wzbogacony o atonalne elementy- ale w ten sposób, że ma się poczucie stałego dialogu z tradycją. Idealnie trafia w mój gust.
OdpowiedzUsuńW przypadku Siedmiu bram Jerozolimy jest podobnie. Nieco inne są tylko komponenty stylistyczne. Fuzja neoromantyzmu z dorobkiem muzyki „poważnej” z drugiej połowy XX wieku wypadła naprawdę intrygująco.
OdpowiedzUsuń