15.11.2025
Generalnie rzecz biorąc, dziesięcioletnią karierę Gentle Giant można podzielić na dwa okresy. Lata 1970-1976 to czas, gdy grali wyrafinowaną odmianę rocka progresywnego. Był to okres ich artystycznej prosperity. Schyłek działalności, czyli lata 1977-1980, to czas kryzysu, zagubienia i postępującej komercjalizacji.
Etap „progresywny” nie był jednorodny. Eponimiczny debiut był jeszcze pozycją względnie konwencjonalną. W istocie bezkolizyjnie wtopił się w nurt mainstreamowego progrocka. Ambicje Minneara i spółki były jednak większe. Co istotne, niemały był również potencjał, toteż Łagodny Olbrzym szybko wypracował jedyny w swoim rodzaju język muzyczny w obrębie genre’u. Doskonałą egzemplifikacją tego trendu był drugi album studyjny - „Acquiring The Taste”. Już na nim możemy usłyszeć wiele charakterystycznych rozwiązań aranżacyjnych, które staną się znakiem rozpoznawczym brytyjskiej orkiestry. Materiał zarejestrowano między styczniem a kwietniem 1971 roku w londyńskich studiach. Światło dzienne ujrzał 16 lipca 1971 roku. Były to złote czasy rocka progresywnego. Praktycznie w każdym tygodniu wychodził jakiś intrygujący album. Konkurencja była zatem niezwykle silna. Grupa szybko wybiła się na oryginalność. Ekstrakt rocka z innymi, bardziej szlachetnymi gatunkami muzycznymi, jak jazz nowoczesny i muzyka klasyczna, był zaskakująco dojrzały. Niejednego mogło to wówczas dziwić, wszak line-up był identyczny jak na debiucie (nie licząc zaproszonych gości), ponadto od jego wydania minęło zaledwie osiem miesięcy. Na początku lat 70. takie metamorfozy nie były jednak czymś niezwykłym.
Na okładce albumu pojawiło się artystyczne credo formacji: „Naszym celem jest poszerzanie granic muzyki popularnej. Tworząc każdą z tych kompozycji, nie myśleliśmy o sukcesach. Chodziło nam tylko o to, aby były niepowtarzalne, śmiałe i fascynujące”. I tak jest w istocie. Tym razem muzycy postanowili nieco ograniczyć rockową ekspresję. W większym stopniu zadbali o klimat całości, tkanka brzmieniowa jest bardziej dopieszczona. Doskonale słychać to w „Pantagruel's Nativity”, „Edge Of Twilight”, „The Moon Is Down” i „Black Cat”. Wprawdzie nad „Acquiring The Taste” unoszą się gęste opary eklektyzmu, to jednak trzeba przyznać, że jako całość brzmi spójnie. Sprawia wrażenie bardziej przemyślanego niż debiut. Ilość użytych instrumentów może zaimponować. Nie licząc przywiązanego do swojego zestawu perkusyjnego Martina Smitha, każdy z pozostałych muzyków objawia się jako multiinstrumentalista. Zyskuje na tym szata dźwiękowa kompozycji. Wszystkie elementy muzycznej układanki zostały w zręczny sposób zestawione, w rezultacie tworząc intrygujący dźwiękowy gobelin, skrzący się różnymi barwami.
W zestawie zdecydowanie wyróżnia się opener „Pantagruel's Nativity”, w którym zespół nie po raz pierwszy i ostatni odwołał się do wątków rabelaisowskich. Z pewnością jest to jedna z kanonicznych kompozycji Łagodnego Olbrzyma. Można ją także potraktować jako znakomitą wizytówkę osobliwego stylu formacji. Pomimo tego, że płyta miała bardziej eksperymentalny charakter niż eponimiczny debiut, to nie zabrakło na niej melodyjnych piosenek. Kłania się choćby „Wreck”, wyraźnie nawiązujący do pieśni żeglarskich. Gentle Giant zazwyczaj kojarzony jest z formacjami, które chętnie sięgają do dziedzictwa muzyki dawnej. Nie można także zapominać o muzyce z pierwszej połowy XX wieku. Solo gitarowe Greena w „The House, The Street, The Room” zostało zagrane w skali całotonowej. Przywodzi to od razu skojarzenia z wybitnym impresjonistą, jakim był Claude Debussy. Autor „La Mer” często eksperymentował z powyższą skalą, szukając nowych dróg rozwoju języka harmonicznego. Z kolei w „Edge Of Twilight” wykorzystano melodię pojawiającą się w „Pierrot Lunaire” Arnolda Schönberga.
Już debiutanckie wydawnictwo było świadectwem tego, że mamy do czynienia z oryginalną formacją, która będzie kroczyć własną ścieżką. „Acquiring The Taste” tylko wzmocnił indywidualizm jej muzyki. Minnear et consortes nie chcieli być jednym z wielu progresywnych tworów, które zalały brytyjski rynek muzyczny. Od tej pory Gentle Giant trudno będzie jednoznacznie przypisać do konkretnej szuflady. Nie byli częścią rockowej awangardy, różnili się od sceny Canterbury, pomimo pewnych cech typowych dla rocka symfonicznego, trudno było postawić ich w jednym szeregu obok takich formacji, jak Emerson, Lake & Palmer, Genesis czy też Yes. Nie sposób było również zaliczyć ich do grona zespołów uskuteczniających fuzję folku i rocka progresywnego. Etykietki w rodzaju medieval rock były dalece niewystarczające. Jednym ze specyficznych rysów ich twórczości był osobliwy amalgamat stylistyczny. Szczególnie zderzenie inspiracji z okresu wieków średnich i renesansu z modernizmem wydaje się szczególnie interesujące. Najdoskonalszą emanacją tego konceptu będzie „Octopus” (1972). „Acquiring The Taste” jeszcze raz pokazuje, że drogi i rozdroża rocka progresywnego bywały czasami mocno powikłane i niejednoznaczne w swoim wyrazie estetycznym.
------------------------------------------------------------------------------------
Acquiring The Taste (1971)
A1 Pantagruel's Nativity (6:50)
A2 Edge Of Twilight (3:47)
A3 The House, The Street, The Room (6:01)
A4 Acquiring The Taste (1:36)
B1 Wreck (4:36)
B2 The Moon Is Down (4:45)
B3 Black Cat (3:51)
B4 Plain Truth (7:36)
Skład:
Derek Shulman – saksofon altowy, klawikord, krowi dzwonek, śpiew
Gary Green – gitara 6-strunowa, gitara 12-strunowa, gitara 12-strunowa wah-wah, głos
Kerry Minnear – fortepian elektryczny, organy, melotron, wibrafon, Moog, fortepian, czelesta, klawikord, klawesyn, kotły, ksylofon, marakasy, śpiew
Phil Shulman – saksofon altowy, saksofon tenorowy, klarnet, trąbka, fortepian, marakasy, śpiew
Ray Shulman – gitara basowa, skrzypce, altówka, skrzypce elektryczne, gitara hiszpańska, tamburyn, gitara 12-strunowa, efekty basowe, śpiew
Martin Smith – perkusja, tamburyn, gongi, bęben mały
Gościnnie:
Paul Cosh – trąbka, organy
Tony Visconti – flet prosty, bęben, trójkąt
Chris Thomas – syntezator Mooga

Niezła synchronizacja – raptem kilka dni temu odświeżyłem sobie tę płytę :) Znakomity album, bez dwóch zdań. Muzyka niebanalna, wysmakowana, a zarazem bezpretensjonalna i melodyjna. Nie wskażę ulubionego/ulubionych utworu/utworów. Najmniejszą sympatią darzę numer tytułowy (choć udany, to dla mnie tylko przerywnik), reszta to złoto. Płyta, jako całość, to chyba mój numer 1 w dyskografii zespołu. Ręki uciąć sobie jednak nie dam, albowiem konkurencja jest bardzo silna (przykładowo: „The Power and the Glory” to dla mnie najlepszy tytuł 1974 roku).
OdpowiedzUsuńGentle Giant po raz pierwszy usłyszałem dopiero w 2015 roku (odsłuch „In a Glass House”). Wydaje mi się natomiast, że z nazwą spotkałem się kilkanaście lat wcześniej, gdy w moje ręce trafiły archiwalne „Tylko Rocki” z lat 90. W jednym z numerów pojawiło się jakieś zestawienie najlepszych płyt progowych, w którym znalazł się debiut Minneara i spółki. Być może pamięć płata mi po latach figle, ale tak to zapamiętałem :) Co nietypowe: z okresu 1970-1976 najmniej, poza debiutem (całkiem konwencjonalnym, lecz przecież bardzo obiecującym), podchodzi mi… „Octopus”. Z kolei wydawnictw studyjnych z lat 1977-1980, przyznaję, nie znam. „Interview” chętnie nadrobię, ale po kolejne albumy boję się sięgnąć…
Machnąłem się oczywiście przy latach (nigdy nie miałem pamięci do roczników płyt), bezwiednie kopiując zakresy czasowe z pierwszego akapitu tekstu i wrzucając „Interview” do niewłaściwego (to płyta z 1976 roku). Nie zestawiam rzecz jasna „Wywiadu” z późniejszymi albumami w kontekście jakościowym – łączy je tylko moja ich nieznajomość. Na temat „Interview” czytałem głównie całkiem pozytywne opinie (pomimo solidarnego zaznaczania, że to jednak wyraźna obniżka formy) – m.in. w obszernym artykule w „Lizardzie” ;)
UsuńGentle Giant poznałem na początku lat 90-tych. Chyba nawet u nas kupiłem na CD debiut. Dosyć szybko też kolejne 3 tytuły. Długo jednak nie wychodziłem poza Octopus i kolejne 3 albumy poznałem dopiero po kilkunastu latach. Chyba nie potrafię podać swojego ulubionego ich albumu (na półce stoi 7 LP), ale ten obok Octopus i Free Hand bym dziś umieścił na podium. Zespół jedyny w swoim rodzaju, wybitnie niekomercyjny i nadal ... niszowy.
OdpowiedzUsuńZ nazwą Gentle Giant po raz pierwszy spotkałem się w 1991 roku w czasie lektury „Rock Encyklopedii” Wiesława Weissa. Notka była na tyle zachęcająca, że gdy zacząłem zbierać płyty CD postanowiłem kupić coś „w ciemno”. Było to bodaj w 1994 roku. Zaszalałem, bo zamówiłem od razu pierwsze cztery albumy. Ciekawe, że nigdy nie słyszałem tego bandu w radiu w czasach PRL-u. W owym czasie słuchałem namiętnie różnych audycji muzycznych, tak więc posucha w tym względzie była ewidentna. Od starszych znajomych wiem, że w latach 70. Łagodny Olbrzym pojawiał się w „Trójce”, jednak były to rzadkie przypadki. Gdybym miał pokusić się o wybór ulubionych płyt zespołu, to w przypadku number one sprawa jest prosta - „Octopus”. Później zaczynają się schody. Miejsca 2-4 mogą zmieniać się każdego dnia. Idąc chronologicznie - „Acquiring The Taste”, „In A Glass House”, „Free Hand”.
OdpowiedzUsuńAlbumy z lat 1977-1980 to smutny przykład zagubienia w nowej rzeczywistości muzycznej. Na domiar złego, dojmująca była również atrofia kreatywności. O ile na „The Missing Piece” (1977) słychać jeszcze przebłyski ciekawego grania, to „Giant For A Day” (1978) i „Civilian”(1980) są dramatycznie słabe. Obydwa idealnie pasują do progresywnego antykanonu. A propos nazwy zespołu, jak dla mnie, w latach 70. żaden z progrockowych gigantów nie upadł tak nisko, jak grupa Minneara. Odsądzany od czci i wiary „Love Beach” jest od nich co najmniej o klasę lepszy.
Wyjątkowa zbieżność gustów, bo In A Glass House też widzę w swoim top 4. Czy po raz pierwszy o nich usłyszałem u Beksińskiego, czy przeczytałem w Teraz Rocku czy od Jacka Leśniewskiego to niestety nie pamiętam. Ale widzę oczami wspomnień charakterystyczną okładkę debiutu u nas w jednym z dwóch sklepów z CD, funkcjonujących w latach 90-tych. Chyba że ten obraz przeniosłem sobie z Megadiscu. Też sobie nie przypominam ich z radia w PRL. Zdaje się w kalendarzu dzielą nas miesiące, więc nic dziwnego, że randkując z GG podążaliśmy niemal jednakową drogą. A te koleje płyty 1977-1980 przerzucałem już jednym uchem i nie znalazłem motywacji do uważnej eksploracji.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że nie do końca byłem zadowolony z brzmienia wydań kompaktowych, które nabyłem w 1994 roku. Przede wszystkim „Octopus”, ze szczególnym uwzględnieniem „River”. Po latach okazało się, że moje amerykańskie wydania Columbii to nie jest najwyższy level. Lepiej brzmiały CD wydane nieco wcześniej przez Line Records. Obecnie najczęściej słucham wersji „hybrydowych” - mintowych first pressów z UK (winyl przegrany na CD). Widzę, że masz piękną kolekcję winyli. Między innymi wszystkie najważniejsze płyty Łagodnego Olbrzyma. Nic tylko słuchać! Co do kalendarza masz rację - „Trespass”- „Nursery Cryme”.;)
OdpowiedzUsuńFajne wspomnienia, to i ja się dołączę. Mimo że jestem parę lat od Was młodszy, to GG poznawałem mniej więcej w tym samym okresie. Początek lat 90. Dokładnie to był chyba jesień 1993. Z tym że nie mogę sobie przypomnieć, czy wcześniej przeczytałem o zespole w Encyklopedii Weissa (bo kupiłem ją właśnie w 93, ze sporym opóźnieniem), czy może z "Tylko Rocka", gdzie był taki, powiedzmy, krótki eseik/recenzja Kszczotka na temat "Three Friends". W każdym razie zaraz po tym, przegrałem "Acquring the Taste" na kasecie w lubelskim Hendriksie (można to było zrobić,jeszcze przed ustawą z 94 roku, w sumie "legalnie", dosłownie za grosze) i byłem absolutnie zachwycony płytą od pierwszego przesłuchania. Zaraz potem przegrałem "Octopus" i też był pełen zachwyt. I wtedy niestety okazało się, że Hendrix nie ma innych płyt Olbrzyma na stanie. Zacząłem ich szukać, dopiero jak dostałem od ojca odtwarzacz CD na 19 urodziny (czyli od grudnia 1995) i w sumie kupiłem dosyć szybko "Power and the Glory" w Warszawie (ale nie w Megadiscu, może to był marzec 96). I - pamiętam- było to OGROMNE - rozczarowanie. Niby to samo, a zupełnie nie to samo. Płyta wydawała mi się zupełnie "nie-barokowa" (czytaj: "niekolorowa"), "chłodna" , pozbawiona magii Acquring i Octopousa. Słuchałem jej bodaj przez miesiąc, chyba codziennie (sic!, bo to był to był jeden z kilku pierwszych moich CD) i za cholerę sie nie mogłem przekonać. Wstawiłem ją później do komisu i sprzedałem. Teraz oczywiście mój odbiór Power and the Glory się zmienił- cenię tę płytę (i nawet myślę, że zespół powinien pójść w tym kierunku dalej), niemniej słucham jej stosunkowo rzadko
OdpowiedzUsuńJeszcze parę uwag do samego Acquring. W solówce The House słyszę bardziej wpływ Zappy niż Debussy'ego (nie słyszę tu Debussy;ego w ogóle, szczerze mówiąc). Sama całotonówka niewiele tu znaczy (tzn. w kontekście impresjonizmu, z którym solo przecież nie ma nic wspólnego), bo przecież potem z tej skali korzystała masa muzyków - jazzowych i rockowych (no jest to łatwiejsza skala niż te typowo awangardowe, a daje przyjemny vibe "eksperymentalności).
OdpowiedzUsuńW partii smyczków w Black Cat jak dla mnie jest wyraźna inspiracja kwartetami smyczkowymu Bartoka (zresztą bardzo udana).
Utwór tytułowy to w zasadzie fuga, ale jakoś słabo to zabrzmiało (dużo gorzej niż np. Traccia II Banco, choć zasadniczo Minnear był bardziej biegły i bardziej kreatywny w polifonii niż V. Nocenzi).
Pisząc "łatwiejsza" w kontekście całotonowej miałem na myśli, że jest o wiele bardziej swobodna niż np. "dwunastotonówka", broń boże nie chciałem, żeby zabrzmiało to jak fanfaronada (a mogło to tak zabrzmieć). Niemniej - Debussy w przypadku tej solówki Greena to zupełnie chybiony trop - Zappa, Coltrane a jeśli by szukać już - trochę na siłę - w poważce, to znowu raczej coś a la Bartok/Janacek. Liczę na ciekawą dyskusję (haha).
OdpowiedzUsuńNatomiast odnośnie tekstów na Acquiring (niemal zawsze piszę ten tytuł z literówką; zapominam o pierwszym "i"), to porównałbym je do wczesnych tekstów Queen. Jest to taka erudycja służąca wywołaniu określonego nastroju (np. mediewalno-renasansowego poprzez nawiązania do Rabelaisa, czy marynistycznego jak we "Wreck"), natomiast nie ma w nich żadnego przesłania. Co jest w sumie fajne, bo ja lubię taki czysty "estetyzm". Potem te teksty ewoluowały w kierunku bardziej zdefiniowanych treściowo konceptów (na "Power and the Glory" czy "Intreview").
OdpowiedzUsuń@okechukwu
OdpowiedzUsuńDla jasności, przywołanie Debussy’ego miało tylko asocjacyjny charakter. Nie chodzi zatem o żadne powinowactwa estetyczne, motywiczne... Po prostu, francuski kompozytor mocno kojarzy się ze skalą całotonową. Swoją drogą, to ciekawy wątek - Gentle Giant a Debussy. Biorąc pod uwagę całą dyskografię Łagodnego Olbrzyma, nie przypominam sobie żadnych wyrazistych punktów stycznych.
A propos tekstów. O ile na gruncie stricte muzycznym Gentle Giant jest olbrzymem w progresywnym światku, to pod względem tekstowym szczególnie się nie wyróżnia. Czasem bywa lepiej, czasem gorzej, jednak nigdy nie jest to najwyższy level w obrębie tego nurtu.
„Pisząc "łatwiejsza" w kontekście całotonowej miałem na myśli, że jest o wiele bardziej swobodna niż np. "dwunastotonówka"".
OdpowiedzUsuńW przypadku dodekafonii warto wspomnieć o jednej rzeczy. Nie jest to polemika z powyższym zdaniem. Nieraz spotykałem się z mylnym wyobrażeniem na temat tej techniki kompozytorskiej. Osobom, które nie wniknęły nieco głębiej w temat, kojarzy się trochę z matematycznymi permutacjami. Daleko posunięta strukturalna ortodoksja w prostej linii musi zatem prowadzić do spekulatywnego konstruktywizmu. Jak to wygląda w praktyce? Instruktywny może być warsztat kompozytorski jednego z współtwórców techniki dwunastotonowej, Arnolda Schönberga. W istocie nigdy nie podchodził w sposób ortodoksyjny do dodekafonii. Najbliżej był tego w latach 20., gdy tworzył pierwsze utwory dwunastotonowe. Nawet wtedy nie były to jednak konstrukty, w których nieustannie przewijało się 12 dźwięków z oktawy. Schönberg często nie wykorzystywał wszystkich dwunastu dźwięków skali chromatycznej. Tak jest na przykład w Pięciu utworach fortepianowych op. 25, Serenadzie op. 24. Temat części wariacyjnej w Serenadzie składa się z 14 dźwięków - trzy są jednak powtórzone. W rezultacie otrzymujemy materiał jedenastodźwiękowy. Nierzadko w poszczególnych częściach jego kompozycji pojawiają się różne struktury harmoniczne - system funkcyjny dur-moll, dodekafonia. Utwory z „okresu amerykańskiego” są jeszcze bardziej elastyczne. Jeszcze bardziej odległy od ortodoksji jest Alban Berg. Dobrym przykładem może być Suita liryczna, której poszczególne części są zróżnicowane pod względem harmonicznym. Segmenty dodekafoniczne mieszają się z atonalnymi i „hybrydowymi”. W słynnym Koncercie skrzypcowym Berg płynnie przechodzi od struktur dodekafonicznych do tonalnych i atonalnych.
"Dla jasności, przywołanie Debussy’ego miało tylko asocjacyjny charakter. Nie chodzi zatem o żadne powinowactwa estetyczne, motywiczne... Po prostu, francuski kompozytor mocno kojarzy się ze skalą całotonową".
OdpowiedzUsuńJeśli tak, to OK, nie ma zatem między nami obszaru polemicznego. Gentle Giant i Debussy? Może końcóweczka "The Moon is Down" z "arabeskowym" fortepianem. Ale to żart podobnie jak chwilę wcześniejsza partia stylizowana na postromantyczny koncert fortepianowy. Ale "poważnych" odniesień do Debussy'ego faktycznie w muzyce Olbrzyma chyba nie ma.
Co do dodekafonii- oczywiście - byli też tacy, którzy stosowali ją osiągając efekt bardzo bliski tonalności - np. Frank Martin czy Rolf Liebermann. Niemniej, jest to technika wymagająca bardzo solidnego zaplecza kompozytorskiego.
Swoją drogą ze wszystkich płyt Olbrzyma właśnie Acquiring the Taste umieściłbym na pierwszym miejscu. Na drugim Octopus, na trzecim chyba "Szklany dom", choć blisko byłby "Three Friends". Wysoko jest u mnie "Interview" - mam duży sentyment do tej płyty, która przez fanów raczej oceniana jest jako pierwszy wyraźny przejaw kryzysu twórczego.
OdpowiedzUsuńDodekafonia przybiera różne formy nie tylko pod względem sposobu organizacji materiału dźwiękowego. W sferze stylistycznej również powstały przeróżne zjawiska. Aby przesadnie nie poszerzać perspektywy, wystarczy ograniczyć się do wczesnych przykładów. Względnie umiarkowany Berg, radykalny Webern. Z drugiej strony, osobliwa twórczość Jefima Gołyszewa. Niezłą ciekawostką są utwory fortepianowe i orkiestrowe Josepha Matthiasa Hauera. W warstwie harmonicznej - rewolucyjne, jednak efekt soniczny jest taki, że brzmią jak schyłkowy neoromantyzm. Niby nic wielkiego, ale na swój sposób bardzo intrygujące. Czasami lubię wracać do jego kompozycji.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o „Acquiring The Taste”, to muszę przyznać , że na przestrzeni lat album rósł w moich uszach. Gdy w 1994 roku poznałem pierwsze cztery albumy Gentle Giant, gradacja była następująca:
1.Octopus
2.Three Friends
3.Gentle Giant
4.Acquiring The Taste
W 1995 lub 1996 roku, gdy znałem już całą dyskografię Olbrzyma, „Acquiring The Taste” przegrywał ze wszystkimi albumami z lat 1970-1975. Z czasem zaczął systematycznie piąć się w górę. Teraz walczy o srebro ze „Szklarnią” i „Free Hand”. „Acquiring The Taste” należy do tych albumów, które czasami określa się „wolno rozpuszczającymi kapsułkami”. W przypadku Genesis tak jest choćby z „Wind & Wuthering”, natomiast Harmonium „L’Heptade”.
Nie znałem tego określenia, ale w takim razie u mnie ta "kapsułka" rozpuściła się i wchłonęła do krwioobiegu błyskawicznie - po pierwszym przesłuchaniu, a miałem wówczas 16 lat. Choć tak czysto obiektywnie - mogę przyznać, że Octopus jest najdoskonalszym dziełem Olbrzyma - jest to synteza stylu w najbardziej dopracowanej i wycyzelowanej formie. A jak oceniasz "The Power and the Glory"?
OdpowiedzUsuńDo „The Power And The Glory” mam ambiwalentny stosunek. Wprawdzie większość materiału band może zapisać po stronie „ma”, jednak... Gdybym miał doszukiwać się pierwszych znamion kryzysu twórczego, wskazałbym drugą stronę tego albumu. Z dużym naciskiem na dwa ostatnie utwory. W czasie sesji nagraniowych powstał również nad wyraz przeciętny „The Power And The Glory”, który na szczęście trafił tylko na singiel. Pierwsza strona wydania analogowego niemal w całości prezentuje bardzo dobry poziom (może z wyjątkiem „Playing The Game”). Słuchając „The Power And The Glory” mam nieodparte wrażenie, że formuła twórcza z wolna ulega wyczerpaniu. Brakuje trochę świeżości, błysku, nowych idei, elementu zaskoczenia. Po bezkompromisowym „In A Glass House” zespół zdaje się poszukiwać złotego środka. Z jednej strony, słychać ukłony w stronę bardziej wyrobionych słuchaczy - „Cogs In Cogs”, „Proclamation”, „So Sincere”. Z drugiej, Minnear i spółka puszczają oko do osób, które gustują w bardziej konwencjonalnym songwritingu - „The Face”, „Aspirations”. A przecież jest jeszcze nagrany pod naciskiem wytwórni „The Power And The Glory”. Najkrócej rzecz ujmując - 7,25/10.
OdpowiedzUsuńokechukwu
OdpowiedzUsuńTrafna recenzja, z którą zasadniczo się zgadzam. Te skomplikowane utwory typu Cogs in Cogs czy So Sincere ciążą bardziej w kierunku fusion/awangardy i nawet bardziej tradycyjny (czytaj zrobiony w stylu klasycznego GG) "No Gods A Man" jest bliższy muzyce współczesnej mimo wielogłosów. Zasadniczo nie był to zły kierunek, ale ten chłód i pewna kostyczność daje się we znaki (plus te bardziej komercyjne wtręty, o których wspomniałeś). Czyli jest to takie odświeżenie formuły, ale płyta - paradoksalnie - nie brzmi świeżo tylko tak, jakby muzycy się męczyli podczas jej nagrywania (i przy okazji słuchacza też trochę męczą). Niemniej moja ocena nie jest tak krytyczna jak kiedyś i uważam, że to 3.75/5 to adekwatna nota.
OdpowiedzUsuń