26.11.2025
71-75
Poniższy segment bez reszty zdominowały albumy reprezentujące różne odłamy modern jazzu. Ranking przybliża nie tylko powszechnie znane klasyki, ale także pozycje mało znane. Czasami ze wszech miar zasługujące na uwagę. Tak jest choćby w przypadku „Rock Joint Cither”, który firmuje Hiromasa Suzuki. Japoński jazz to ocean muzyki, w którym warto się zanurzyć.
75. Hiromasa Suzuki – Rock Joint Cither
Japońska scena jazzowa to wdzięczny obiekt do muzycznych eksploracji. Praktycznie w każdym odłamie tego gatunku znajdziemy sporo ciekawych pozycji. Na swoim drugim albumie Hiromasa Suzuki kontynuuje poszukiwania zapoczątkowane na debiutanckim krążku. Słychać jednak także pewne różnice i zmiany akcentów. Na pewno jest to dalszy krok w stronę większego zelektryfikowania instrumentarium. Pewnej modyfikacji uległa faktura brzmieniowa, co jest związane z nieco innym instrumentarium. Przede wszystkim nie ma już biwy, zanikają także wpływy klasycznej muzyki japońskiej. W większym stopniu wyeksponowana została sekcja dęta. Bodaj najistotniejszą zmianą jest jednak obecność sitaru, który obok elektrycznego fortepianu lidera jest najbardziej wyeksponowanym instrumentem na płycie. W rezultacie otrzymaliśmy ciekawą odmianę fusion z elementami muzyki hinduskiej. Muzyka, którą proponuje Suzuki, jest dość ambitna. W każdym razie na pewno odległa od komercyjnych miazmatów. W niektórych utworach słychać wpływy mainstreamowego jazzu. Wyjątek stanowi „Kamigami No Sakebi”, utrzymany w dość ortodoksyjnej konwencji free jazzowej. Kolejny bardzo udany album artysty.
74. Pharoah Sanders – Village Of The Pharoahs
Tego muzyka nie mogło zabraknąć w zestawieniu. Pharoah Sanders swoje chwile chwały przeżywał w drugiej połowie lat 60. Najpierw dał się poznać jazzowemu światu w klasycznym zespole Johna Coltrane’a. Pod koniec dekady ukazała się „Karma”, czyli arcydzieło spiritual jazzu. Saksofonista nigdy nie wzbił się już tak wysoko, jednak w krótkim okresie czasu nagrał sporo znaczących albumów. Trudno nie wspomnieć choćby o takich klasykach, jak „Jewels Of Thought” (1970) i „Black Unity” (1972). Szczególnie na przełomie lat 60. i 70. był niezwykle aktywny. „Village Of The Pharoahs” nie należy do największych osiągnięć artysty. Nadal jest to jednak spiritual jazz na bardzo wysokim poziomie. Wprawdzie brakuje mu nieco świeżości, jednak warsztat kompozytorski i inwencja improwizatorska nadal nie zawodzą muzyków. Pierwszą stronę winyla niemal bez reszty wypełniła trzyczęściowa kompozycja tytułowa. Fani artyści powinni być usatysfakcjonowani. Druga strona wydania analogowego jest nierówna. Nie do końca przekonuje mnie „When Like It Came”, z kolei czaruje „Memories Of Lee Morgan”. Summa summarum - pomimo pewnych zastrzeżeń, „Village Of The Pharoahs” jest reprezentatywną pozycję dla spiritual jazzu.
73. McCoy Tyner – Song Of The New World
Trudno nie zauważyć, że trafiliśmy na prawdziwy wysyp płyt jazzowych. Nie ma w tym żadnego przypadku, bowiem dla tego gatunku był to nad wyraz udany rocznik. McCoy Tyner w pierwszej połowie lat 70. regularnie raczył swoich fanów udanymi wydawnictwami. W owym czasie ex pianista z kwartetu Coltrane'a należał do absolutnej elity mainstreamowego jazzu. Praktycznie każdy jego album był wydarzeniem artystycznym. Nie inaczej jest w przypadku „Song Of The New World”. Tym razem pianista objawił się nam jako przedstawiciel symfonicznego jazzu. Obok lidera rej wodzą: Sonny Fortune (saksofony), Hubert Laws (flety) i Alphonse Mouzon (perkusja). Na szczególną uwagę zasługują: nowa wersja „Afro Blue” i kompozycja tytułowa. Cały album jest jednak dość wyrównany. Nie uświadczymy na nim żadnych „sęków”. Jak dla mnie, jest to jeden z najlepszych albumów w dorobku artysty. Czasami autorowi „Real McCoy Tyner” zarzucano, że okopał się w wybranej konwencji i nagrywa płyty, które trudno od siebie odróżnić. Wedle mojego przekonania, jest to zarzut krzywdzący. Warto posłuchać choćby takich płyt, jak „Trident” (1975) i „Fly With The Wind” (1976)”. Bezpośrednia konfrontacja niechybnie wykaże istotne różnice na różnych poziomach muzycznego przekazu. Nie inaczej jest w przypadku „Song Of The New World”. Albumy McCoy Tynera z pierwszej połowy lat 70. świadczą o tym, że w obrębie postcoltrane’owskiej tradycji można wypracować różne warianty muzykowania.
72. Gato Barbieri – Under Fire
Gato Barbieri po raz drugi, ale nie ostatni! Argentyński saksofonista nadal udatnie łączy muzykę latynoską z jazzem nowoczesnym. Dobrym przykładem syntezy jest choćby „Antonico”, mocno przesiąknięty brazylianą. Z kolei „Yo Le Canto A La Luna” zakorzeniony jest w tradycji argentyńskiego tanga. Na „Under Fire” Barbieri coraz śmielej eksperymentuje z elektrycznymi brzmieniami (gitara, elektryczny fortepian). Warto wymienić zaproszonych artystów, bowiem ekipa jest naprawdę zacna: John Abercrombie (gitara), Stanley Clarke (bas), Lonnie Liston Smith (fortepian, elektryczny fortepian), James M'tume (perkusjonalia), Airto Moreira i Roy Haynes (perkusja). „Under Fire” nie jest z pewnością szczytowym osiągnięciem w dorobku muzyka, niemniej wypada zaliczyć go do bardziej udanych. Gorąca, ekspresyjna odmiana jazzu, która może pogodzić tradycjonalistów i „postępowców”. W latach 1969-1974 Barbieri nie schodził poniżej wysokiego poziomu, dlatego spokojnie można przebierać w jego propozycjach muzycznych. Później będzie już gorzej...
71. Pharoah Sanders – Izipho Zam (My Gifts)
W pierwszej połowie lat 70. Pharoah Sanders wysoko niósł sztandary spiritual jazzu. Wprawdzie krytycy jazzowi coraz częściej pomstowali, że zaczyna się powtarzać, to jednak seria płyt z lat 1971-1973 świadczyła o tym, że ciągle jest w wysokiej formie. W 1973 roku Pharoah Sanders obdarzył świat trzema albumami. Dwa załapały się do mojego prywatnego TOP 100 rocznika. „Izipho Zam” prezentuje mniej więcej ten sam poziom co „Village Of The Pharoahs”. Nie jest to już materiał pierwszej świeżości, ponieważ przeleżał w archiwach cztery lata. Dobrze jednak, że ostatecznie ujrzał światło dzienne. Lidera wspiera doborowe towarzystwo muzyków. Warto wymienić najbardziej znanych: Leon Thomas (śpiew, instrumenty perkusyjne), Sonny Fortune (saksofon, flet), Sonny Sharrock (gitara), Lonnie Liston Smith (fortepian), Billy Hart (perkusja). Z perspektywy czasu „Izipho Zam” jawi się jako album przejściowy. Muzyka Sandersa ewoluowała od dzikiego, ortodoksyjnego free do bardziej zniuansowanego spiritual jazzu. Wizytówką płyty może być blisko 30-minutowy utwór tytułowy, w którym spotykają się różne tradycje muzyczne. Konkludując - „Izipho Zam” powinien zainteresować miłośników spiritual jazzu i „miękkiego” free.






Brak komentarzy:
Prześlij komentarz